Na szczycie. K.N. Haner
koszt tego pana? – pokazałam na dom.
– Jasne, wystawię rachunek. Często wozimy gości pana Millsa.
– Świetnie – uśmiechnęłam się szyderczo. Może nie zbiednieje, fundując mi taksówkę do domu. Podałam adres i po dwudziestu minutach wysiadłam pod swoją kamienicą. Cholera! Zostawiłam torebkę w busie albo w jego domu. No trudno, mam nadzieję, że ją odzyskam. Przebrałam się w piżamę i położyłam w łóżku Treya. Nadal krwawię i to dość intensywnie. Nie podoba mi się to. Założyłam wielkie okresowe gacie, więc może przetrwam do rana. Zasnęłam z paczką czipsów w ręce, oglądając jakiś mało straszny horror.
***
Obudził mnie okropny ból w dole brzucha. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, ale nie miałam pojęcia, która godzina. Zapaliłam lampkę przy łóżku i przeraziłam się widokiem zakrwawionej pościeli. O cholera! Wyskoczyłam z łóżka jak poparzona. Krew leciała mi ciurkiem po nogach jak z zarzynanego zwierzęcia. Momentalnie zrobiło mi się słabo. Oparłam się ręką o ścianę, na której zostawiłam krwawy odcisk palców. Zaczęłam szukać telefonu, ale, kurwa mać, przecież jest w mojej torebce. Poszłam więc do kuchni, by napić się wody i uspokoić. Z każdą chwilą było mi jednak coraz gorzej, nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami i gruchnęłam na podłogę, tracąc przytomność.
***
Ocknęłam się w jakimś białym pomieszczeniu. Jezu, gdzie ja jestem? Poderwałam się, ale byłam tak słaba, że opadłam z powrotem na poduszkę. Spojrzałam na moją lewą dłoń, do której przyczepili mi kroplówkę. Potem na prawą: to samo. Musiałam chwilę pomyśleć, by sobie przypomnieć, co się stało. A tak! Zemdlałam. Ale jakim cudem znalazłam się w szpitalu? Ktoś musiał mnie znaleźć i wezwać pomoc. Trey? Nie! Był tak pijany, że zapewne jeszcze teraz śpi.
– Sed? – zapytałam, widząc śpiącego faceta na krześle obok szpitalnego łóżka.
– Chryste, Reb! – Zerwał się i podszedł do mnie. – Tak mnie przestraszyłaś – pogładził moją dłoń.
– Co ja tu robię?
– Znalazłem cię na podłodze w kuchni, w kałuży krwi. Wasze mieszkanie wygląda, jakby kogoś tam zamordowali.
– Przyjechałeś do mojego mieszkania? – uniosłam brwi.
– Tak, najszybciej jak mogłem. Kara zaczęła lamentować i godzinę się z nią użerałem.
– Skąd wiedziałeś, że tam wróciłam?
– Najpierw pojechałem pod klub, myślałem, że tam pojechałaś, ale chłopaki zaprzeczyli, więc przyjechałem do ciebie. Dzwoniłem, ale nie odbierałaś.
– Zostawiłam gdzieś torebkę, ale nie wiem gdzie.
– Lekarz powiedział, że dostałaś krwotoku. Musieli ci podać płyny i krew.
– Obudziłam się i, cholera, tak mnie bolało, zobaczyłam krew, poszłam do kuchni się napić i pomyśleć, co mam robić. Musiałam zemdleć.
– Powiedziałem, że jestem twoim narzeczonym, by mnie tu w ogóle wpuścili.
Spojrzałam na niego.
– Jak Kara?
– Zła, wkurwiona wręcz. Ale lepsze to niż lament i płacz. Przejdzie jej – odpowiedział, wzruszając ramionami.
– Ona bardzo cię kocha, Sed…
– Reb, nie będę o niej z tobą rozmawiał.
– A dlaczego nie? Nie ruszyło cię to, jak się rozpłakała? Nawet mnie zrobiło się jej szkoda.
– No tak. Przecież to ja jestem ten zły, niedobry, a ona biedna, niewinna – wywrócił z irytacją oczami.
– Tego nie powiedziałam.
– Ale tak myślisz. Znowu jestem dupkiem, tak? – zdenerwował się.
– Zawsze będziesz dupkiem – uśmiechnęłam się.
– A ty jędzą! – spojrzał i również się uśmiechnął.
Przyszedł do mnie lekarz. Wygonił Seda z powodu tego, że chciał wzywać policję z podejrzeniem, że mnie ktoś zgwałcił. O rany! Powiedział, że dostałam krwotoku i mam naderwaną błonę. W końcu się przyznałam, że to był pierwszy raz… na raty. Lekarz popatrzył na mnie dziwnie, ale nie skomentował. Powiedział, że przeszłam mały zabieg, w którym przerwał całą błonę, bo bez sensu było ją zostawiać, bym znowu przeżywała ten ból. O matko! Straciłam dziewictwo w szpitalu? Z lekarzem? Zachciało mi się śmiać, ale się opanowałam. Mogę wracać do domu, ale muszę się wstrzymać ze współżyciem przez czas gojenia, czyli jakiś tydzień. Dla mnie to nie problem, bo nie planuję dalszych ekscesów w najbliższym czasie. Dostałam wypis i czekałam, aż pielęgniarka przyniesie mi moje ubrania. Sed gdzieś zniknął na chwilę.
– Pani Staton, mamy mały problem – podeszła do mnie salowa.
– Jaki problem?
– Sprawdziłam w systemie i wyskoczyła mi informacja, że nie jest pani ubezpieczona. W takim przypadku musi pani pokryć koszty pobytu na oddziale…
O matko! No fakt. Przecież zostałam zwolniona, więc nie mam ubezpieczenia. Rany.
– Ile? – zapytałam zrezygnowana.
– Trzysta siedemdziesiąt dolarów.
– Dlaczego tak dużo? – skrzywiłam się. Przecież byłam tu tylko kilka godzin, do cholery.
– Wie pani, nie ja ustalam te stawki. Rozumiem, że nie ma pani przy sobie tyle gotówki? – odpowiedziała ze współczuciem.
– Nie, nie mam.
– Może pani pożyczyć od kogoś z rodziny?
– Nie mam rodziny, to znaczy… No nie mam od kogo pożyczyć.
– A pani narzeczony? – zapytała z ciekawością. Jaki narzeczony? A, Sed. Zdusiłam śmiech.
– Się gdzieś zapodział – wywróciłam oczami.
– O, właśnie przyszedł! – aż klasnęła w dłonie, widząc Seda niosącego wielki bukiet róż. O rany!
– Jestem. Coś mnie ominęło? – wyszczerzył zęby, widząc moją minę na widok kwiatów.
– Trzeba pokryć koszt pobytu na oddziale pańskiej narzeczonej. To chyba nie będzie problem? – spojrzała na kwiaty, potem na jego kolczyki i tatuaże.
– Oczywiście, że nie. Ile się należy? – Wyciągnął portfel z którego wysypywała się gotówka. Nawet nie zdążyłam zaprotestować, jak się z nią rozliczył. Obok nas przeszła młoda kobieta w zaawansowanej ciąży i aż pisnęła na widok Seda. Chyba go rozpoznała, poszła do swojej sali i wyszła znowu na korytarz z drugą kobietą w ciąży. Gapiły się na niego jak nawiedzone. Mój Boże! Co ta Kara musiała przeżywać, mając coś takiego na co dzień. Ciekawe, czy Sed ją zdradzał? Pewnie tak… Westchnęłam cicho.
– To co, idziemy? – Wyciągnął do mnie dłoń. W drugiej trzymał kwiaty.
– Sed, nie rób cyrku, proszę cię! – nachyliłam się i warknęłam na niego.
– Moja złośnica! – Objął mnie, przyciągnął do siebie i pocałował w czoło na oczach tych wzdychających do niego kobiet w ciąży. Zmierzyły mnie wzrokiem, jakby chciały mnie zabić, i pomruczały pod nosem coś na mój temat. Nawet nie chce mi się z nim kłócić. Zjechaliśmy