Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
do domu.

      Or­łow­ski z za­kło­po­ta­niem spoj­rzał na dziew­czy­nę. Sytu­acja była tro­chę skom­pli­ko­wa­na. Miał dwu­po­ko­jo­we mie­szka­nie i wła­ści­wie mógł prze­no­co­wać Han­kę, ale bał się plo­tek. Nie wąt­pił w to, że go­spo­sia w bły­ska­wicz­nym tem­pie po­in­for­mu­je cały dom oraz po­bli­skie sa­mo­ob­słu­go­we skle­py o tym, że u pana dok­to­ra no­cu­ją „szmer­glo­we” pa­cjent­ki. Mo­gło­by to po­cią­gnąć za sobą da­le­ko idą­ce kom­pli­ka­cje. Nie, sta­now­czo nie mógł tego zro­bić. Ale nie mógł tak­że od­wieźć dziew­czy­ny do domu. Atak hi­ste­rii pew­ny. Co ro­bić? Szu­kać po­ko­ju w któ­rymś z ho­te­li. Bez­na­dziej­na spra­wa. Pod­niósł słu­chaw­kę i na­krę­cił nu­mer. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li po­sły­szał za­spa­ny głos He­len­ki.

      – Co się sta­ło?

      – Śpisz już?

      – A co ty byś chciał, że­bym w nocy ro­bi­ła?

      – Nie taka zno­wu głę­bo­ka noc. Za parę mi­nut dwu­na­sta.

      Pani He­len­ka po­cząt­ko­wo nie bar­dzo mo­gła się zo­rien­to­wać o co cho­dzi, ale wresz­cie roz­bu­dzi­ła się zu­peł­nie i zro­zu­mia­ła, cze­go chce od niej „ko­cha­ny Sta­siu­lek”. Bez więk­szych trud­no­ści zgo­dzi­ła się prze­no­co­wać Han­kę.

      – Umie­ści­łem pa­nią u mo­jej sio­stry – po­wie­dział Or­łow­ski, spo­glą­da­jąc z uśmie­chem na za­nie­po­ko­jo­ną dziew­czy­nę. – Tam bę­dzie się pani czu­ła naj­zu­peł­niej bez­piecz­nie. Nikt pani nie bę­dzie prze­śla­do­wał.

      – Nie wiem, jak mam panu dzię­ko­wać, pa­nie dok­to­rze.

      Po­gła­dził ją po dło­ni.

      – Nie po­trze­bu­je mi pani dzię­ko­wać. Je­stem bar­dzo rad, że mogę pani do­po­móc. No, jedź­my, bo tam He­len­ka bę­dzie się nie­cier­pli­wić.

      Na Wa­ryń­skie­go zna­leź­li wol­ną tak­sów­kę, sto­ją­cą przed skła­dem me­bli.

      Pani He­len­ka ser­decz­nie za­opie­ko­wa­ła się Han­ką. Przy­go­to­wa­ła jej spa­nie na ka­nap­ce sto­ją­cej w ga­bi­ne­cie, zro­bi­ła moc­nej her­ba­ty i oczy­wi­ście nie omiesz­ka­ła po­czę­sto­wać go­ścia reszt­ka­mi sław­ne­go ser­ni­ka.

      Or­łow­ski tą samą tak­sów­ką wró­cił do sie­bie. Był bar­dzo zmę­czo­ny.

      ROZDZIAŁ III

      Ciem­na, wil­got­na piw­ni­ca. Spuch­nię­te, skrwa­wio­ne nogi grzę­zną w gę­stym, zim­nym bło­cie. I nic tyl­ko ból, rwą­cy, przej­mu­ją­cy ból, któ­ry prze­szy­wa na wskroś ska­to­wane cia­ło. My­śli krą­żą bez­rad­nie pod roz­pa­lo­ną go­rącz­ką czasz­ką, nie­pod­po­rząd­ko­wa­ne woli, ro­dzą­ce się z cho­ro­bli­wych roz­dzie­ra­nych na­gły­mi bły­ska­mi sko­ja­rzeń. Skrwa­wio­ne tru­py na gru­zach zwa­lo­nych do­mów. W noz­drza bije ostry swąd spa­lo­ne­go ludz­kie­go cia­ła. Gro­te­sko­we ka­dłu­by bez nóg i bez rąk szcze­rzą zęby w ja­kimś stra­szli­wym, peł­nym po­gar­dy i roz­pa­czy uśmie­chu. A w gó­rze mo­no­ton­ny, zło­wiesz­czy war­kot mo­to­rów.

      Pod za­ci­śnię­ty­mi kur­czo­wo po­wie­ka­mi prze­su­wa­ją się ob­ra­zy tam­tych chwil. Ból ro­śnie, sta­je się nie do znie­sie­nia. Nogi ugi­na­ją się pod nad­mier­nym cię­ża­rem. Pisz­czą­ce szczu­ry ska­czą na to coś, co jesz­cze nie­daw­no było czło­wie­kiem. Wy­so­ko, pra­wie pod sa­mym su­fi­tem małe za­kra­to­wa­ne okno. To przez to okno sły­chać grze­chot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Na po­dwór­ku roz­strze­li­wu­ją umę­czo­nych lu­dzi, któ­rzy już na­wet nie zda­ją so­bie spra­wy z tego, że umie­ra­ją.

       – Al­les raus! Al­les raus!

      Kol­ba ka­ra­bi­nu ude­rza w ocie­ka­ją­ce krwią ple­cy. Dłu­gi sze­reg za­ta­cza­ją­cych się, na wpół przy­tom­nych z wy­czer­pa­nia i tor­tur istot su­nie wol­no ku śmier­ci. Trzask ka­ra­bi­nów nie usta­je. Jesz­cze bar­dzo wie­lu trze­ba wy­strze­lać…

      – Gu­ten Tag, Herr Pro­fes­sor. Wie gehst? – bar­czy­sty ge­sta­po­wiec szcze­rzy zęby w uśmie­chu. – Gu­ten Tag, Herr Pro­fes­sor – po­wta­rza. – Sie sind sehr müde. Kom­men Sie mit! – Mu­sku­lar­ne, czer­wo­ne pal­ce za­ci­ska­ją się na drżą­cym, bez­sil­nym ra­mie­niu. – Kom­men Sie mit.

      Już nie sły­chać strza­łów. Po­kój jest duży, wid­ny, cie­pły. Pod ol­brzy­mią swa­sty­ką sie­dzi tłu­sty męż­czy­zna w mun­du­rze i śmie­je się.

      – My­ślę, że chy­ba wresz­cie doj­dzie­my do po­ro­zu­mie­nia z pa­nem pro­fe­so­rem – mówi po pol­sku. – Ich bin sehr zu­frie­den – do­da­je po nie­miec­ku. – Bit­te, neh­men Sie Platz.

      – Jan­ku! Jan­ku! Obudź się! No pro­szę cię, obudź się!

      Wa­siń­ski usiadł na tap­cza­nie.

      – Co? Co? Co się sta­ło? – spy­tał na wpół przy­tom­nie.

      – Krzy­cza­łeś. Mu­sia­ło ci się coś śnić.

      Spoj­rzał na żonę.

      – Tak, mia­łem bar­dzo przy­kry sen.

      Po­ło­żył się i pod­cią­gnął koł­drę pod bro­dę. Drżał.

      – Zim­no ci?

      – Nie, nie. To za­raz przej­dzie. To ner­wy.

      Po­gła­dzi­ła go po gło­wie.

      – Uspo­kój się, ko­cha­ny – po­wie­dzia­ła ser­decz­nie. – Uspo­kój się. Je­steś bar­dzo prze­mę­czo­ny. Po­wi­nie­neś ko­nie­cznie wziąć urlop, wy­je­chać gdzieś na od­po­czy­nek.

      – Nie mogę. Wiesz prze­cież, że nie­daw­no roz­po­czął się rok aka­de­mic­ki. Przed Bo­żym Na­ro­dze­niem nie ma mowy o żad­nym urlo­pie. A zresz­tą za parę dni ten zjazd.

      – No tak. Ro­zu­miem. Ale za­raz po zjeź­dzie może mógł­byś choć na parę dni wy­je­chać do Obór czy do Mą­dra­lin­ka.

      Nie słu­chał. Le­żał na wznak, za­pa­trzo­ny w prze­ciw­le­głą ścia­nę. Mil­czał. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li ode­zwał się. Mó­wił ci­cho, ja­kimś nie swo­im, skra­da­ją­cym się gło­sem.

      – Słu­chaj… Po­wiedz mi, ale tak zu­peł­nie szcze­rze, tak jak­bym nie był two­im mę­żem, jak­by nas ni­g­dy nic nie łą­czy­ło, czy… czy każ­dy po­rząd­ny czło­wiek musi być boha­te­rem?

      Ener­gicz­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

      – Skąd­że. Ab­so­lut­nie nie. Bo­ha­ter­stwo to sto­pień wy­trzy­ma­ło­ści na ból albo brak wy­obraź­ni. Sza­leń­czą odwa­gą od­zna­cza­ją się dzie­ci i wa­ria­ci. Jed­ni i dru­dzy nie zda­ją so­bie spra­wy z gro­żą­ce­go nie­bez­pie­czeń­stwa.


Скачать книгу