Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
się, że tym razem to potrwa dłużej.
– Weinbaum będzie się chciał z tobą zobaczyć. Przyjdzie tu do ciebie?
– Sądzę, że tak.
– Przecież musi ci podziękować za opiekę nad córką. Czy ty widziałeś się z nim przed jego wyjazdem za granicę?
– Nie. Już wtedy siedziałem na wsi. Jak wiesz, przez całą wojnę bawiłem się w ziemianina.
– Spokojnie przeżyłeś okupację.
– Nie mogę narzekać. Zupełnie znośnie.
Orłowski wysypał resztki tytoniu do popielniczki i schował fajkę do kieszeni. Spojrzał na zegarek.
– No, mój drogi, muszę już jechać do domu. Jutro znowu czeka mnie pracowity dzień. Aha, i jeszcze wracając do tej dziewczyny, to nie chciałbym ci przecież odbierać pacjentów. Jeśli chcesz się nią zająć, to powiem jej, żeby leczyła się u ciebie.
Zelman potrząsnął głową.
– Nie. Nie zależy mi na tym. I tak wcześniej czy później sam dojdziesz do przekonania, że trzeba ją skierować do zamkniętego zakładu. Moim zdaniem, czym prędzej to się stanie, tym lepiej. Na razie opiekuj się nią, tylko uważaj, żebyś nie zlekceważył tej sprawy. Raz jeszcze ci powtarzam, że tego rodzaju obsesje mogą być tragiczne w skutkach. Takie stany maniakalne pogłębiają się nieraz z niezwykłą szybkością. Nie muszę ci zresztą tego tłumaczyć.
Orłowski zamyślił się.
– Tak. Będę się musiał nad tym poważnie zastanowić. Może i masz rację. No, trzymaj się i wykuruj się jak najszybciej. To przecież nie ma sensu, żebyś cały zjazd przeleżał w łóżku.
Śnieg przestał padać. Błoto stwardniało. Ulice pokryły się śliską nawierzchnią. Na noc brał mróz.
Orłowski nie zważając na ślizgawicę, szedł szybkim, energicznym krokiem. Rozmowa z Zelmanem zdenerwowała go. Miał jednak nadzieję, że Jakub przychyli się do jego zdania w sprawie Hanki Dziewońskiej. Myśl, że trzeba ją będzie skierować do zakładu dla chorych psychicznie, była dla niego nieznośna. Zabrzmiały mu w uszach słowa Zelmana: „Dlaczego właściwie tak się interesujesz tą dziewczyną?” Dlaczego? Pytanie to tak go zaskoczyło, że aż przystanął. Dlaczego? Do diabła, przecież to niemożliwe. Z powodzeniem mogłaby być jego córką. Nie, nie, bzdura. A jednak… Myślał o niej z taką ogromną, niezrozumiałą dla siebie samego serdecznością, że go to zaczynało niepokoić. Właściwie prawie wcale jej nie znał. Jedna z wielu pacjentek, ale… Czyżby na stare lata? Nie, nie… Śmiechu warte. To byłoby zupełnie idiotyczne. Trzydzieści lat różnicy, równo trzydzieści lat. Do licha, jak ten czas leci. Nie tak dawno przecież był studentem, organizował różne eskapady wspólnie z Szulcem, z Zelmanem, z Józkiem Kozłowskim. Zelman był od nich o parę lat starszy. Kończył medycynę, kiedy oni zaczynali. Od razu wybrał psychiatrię. Szulc także już na pierwszym roku studiów wiedział, czego chce. Tylko on przerzucał się z jednej specjalności na drugą. Najpierw medycyna sądowa, potem studia prawnicze i kryminalistyka, wreszcie psychiatria. Od przeszło dziesięciu lat. Z Weinbaumem miał bardzo luźny kontakt. Poznał go za pośrednictwem Zelmana i Szulca, którzy byli jego asystentami. Swego czasu plotkowano na temat Zelmana i pięknej pani profesorowej, ale nikt nic konkretnego na ten temat nie wiedział, a kiedy Zelman ożenił się z bogatą ziemianką, Teresą Horzycką, plotki ustały. Później przyszła wojna. Weinbaumowa uciekła przed Niemcami do Związku Radzieckiego i wszelki słuch po niej zaginął. Dopiero po wojnie, kiedy zaczęli napływać repatrianci z Rosji, okazało się, że Weinbaumowa umarła na tyfus. Wróciła Sara, którą zaopiekował się Zelman. Sara ukończyła w Leningradzie kursy dentystyczne, a że pani Helena poszukiwała pomocy…
Nadjechała piętnastka. O tej porze tramwaj był prawie pusty. Orłowski zapłacił za bilet i usiadł przy oknie. W zamyśleniu patrzył na mroczne ulice. W pewnej chwili poczuł, że ktoś go obserwuje. Odwrócił się błyskawicznie. Napotkał wzrok młodego mężczyzny, stojącego na platformie. Dwudziestokilkuletni chłopak. Ciemna jesionka, podniesiony kołnierz, kapelusz z małym rondem nasuniętym głęboko na oczy. Tramwaj dojeżdżał do przystanku. Chłopak wyskoczył w biegu.
Orłowski wzruszył ramionami. „Zdaje się, że i ja zaczynam cierpieć na manię prześladowczą” – pomyślał.
Wysiadł przy placu Zbawiciela. Kiedy wchodził do bramy, posłyszał za sobą czyjeś szybkie, nerwowe kroki.
– Panie doktorze.
Odwrócił się.
– Co pani tu robi?
– Czekam tu na pana. Tak się bałam, że pan nie wróci na noc do domu.
– Co się stało?
– Znowu mnie prześladują. Znowu…
– Widziała ich pani?
– Tak. Dwóch. To ci sami co zawsze. Oni chcą mnie zamordować.
– Niechżeż pani da spokój.
Patrzyła na niego szeroko rozwartymi, przerażonymi oczami. W tych oczach dojrzał coś, co go poważnie zaniepokoiło.
– Boję się. Boję się – powtórzyła cicho i chwyciła go za rękę.
Zaprowadził ją na górę do mieszkania. Pomógł jej zdjąć płaszcz, usadowił w fotelu i powiedział łagodnie.
– Proszę się uspokoić. Zaraz dostanie pani gorącej herbaty. Strasznie pani zmarzła. Jeszcze się pani zaziębi.
Spojrzała na niego z wdzięcznością.
– Dziękuję. Jest pan dla mnie bardzo, bardzo dobry. Przepraszam, że sprawiam panu tyle kłopotu, ale nie mam się do kogo zwrócić. Naprawdę.
– To żaden kłopot – uśmiechnął się Orłowski. – Zaraz zrobimy herbatki. Pogawędzimy sobie trochę. Wszystko będzie dobrze. Zobaczy pani.
– Kiedy pan jest przy mnie, niczego