Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
do­tknę­ła pal­ca­mi jego twa­rzy.

      – Śpij. Nie myśl o przy­krych rze­czach.

      Zga­si­ła świa­tło, ale dłu­go jesz­cze, bar­dzo dłu­go le­ża­ła wpa­trzo­na w ciem­ność. Sły­sza­ła spo­koj­ny, ryt­micz­ny od­dech Jana. Wie­dzia­ła, że nie po­zwo­li zro­bić mu krzyw­dy. Była przy­go­to­wa­na na wszyst­ko, na wal­kę na śmierć i ży­cie w jego obro­nie. Za­snę­ła do­pie­ro nad ra­nem.

      Przy śnia­da­niu nie wró­ci­li już do noc­nej roz­mo­wy. Mó­wi­li o ostat­nich wy­da­rze­niach po­li­tycz­nych, o ma­ją­cym się od­być zjeź­dzie psy­chia­trów i wresz­cie o nad­cho­dzą­cej zi­mie. Jak­by na sku­tek nie­mej umo­wy, żad­ne z nich nie wspo­mnia­ło o We­in­bau­mie.

      Wa­siń­ski spoj­rzał na ze­ga­rek i wstał od sto­łu.

      – Na mnie już czas, ko­cha­nie. Za pół go­dzi­ny mam wy­kład. – Po­ca­ło­wał żonę w czo­ło i sprę­ży­stym kro­kiem wy­szedł do przed­po­ko­ju. Sły­sza­ła jak roz­ma­wiał z go­spo­sią.

      Sta­nę­ła w oknie i cze­ka­ła, aż zo­ba­czy go na uli­cy. Lu­biła na nie­go pa­trzeć. Miał taką ele­ganc­ką, szla­chet­ną syl­we­tkę, tak do­brze się ru­szał. Ubie­rał się za­wsze u naj­lep­szych kraw­ców. Ogrom­nie dbał o wy­gląd ze­wnętrz­ny. Co­dzien­nie sta­wa­ła w oknie i śle­dzi­ła go wzro­kiem tak dłu­go, aż zni­kał na za­krę­cie. Nie mo­gła zro­zu­mieć jak to się dzia­ło, że przez tyle lat sam jego wi­dok za­wsze wy­wo­ły­wał w niej ten ja­kiś roz­kosz­ny nie­po­kój, jak wte­dy za stu­denc­kich cza­sów, kie­dy spo­ty­ka­li się w Ła­zien­kach. Za­wsze był dla niej tym je­dy­nym naj­uko­chań­szym chłop­cem, któ­re­go wy­bra­ła spo­śród tłu­mu in­nych. Nie za­uwa­ży­ła, że się ze­sta­rzał. Nie za­uwa­ży­ła jego si­wych wło­sów. Dla niej był za­wsze tym Jan­kiem, tro­chę nie­śmia­łym, za­mknię­tym w so­bie, któ­re­go po­zna­ła na ja­kiejś kar­na­wa­ło­wej za­ba­wie. To był jej chło­piec, a że te­raz miał już sześć­dzie­siąt parę lat to nie było waż­ne. Ko­cha­ła go za­wsze jed­na­ko­wo.

      – Pro­szę pani…

      Od­wró­ci­ła się.

      – Słu­cham, go­spo­siu?

      – Przy­szła pan­na Sara na lek­cję.

      – Do­brze. Niech ją go­spo­sia po­pro­si do ga­bi­ne­tu.

      W tej chwi­li pra­wie nie­na­wi­dzi­ła tej dziew­czy­ny. Zda­wała so­bie spra­wę z tego, że to uczu­cie jest zu­peł­nie bez­sen­sow­ne, ale w pierw­szym od­ru­chu nie po­tra­fi­ła mu się oprzeć. Po­pra­wi­ła wło­sy i, z kon­wen­cjo­nal­nym uśmie­chem na twa­rzy, po­szła przy­wi­tać się ze swo­ją uczen­ni­cą.

      Sara sie­dzia­ła w fo­te­lu i prze­glą­da­ła czwar­tą część Ec­ker­sleya. Przy­wi­ta­ły się ze sobą, jak zwy­kle, bar­dzo ser­decz­nie.

      – No cóż, pan­no Saro, zda­je się, że nie­dłu­go przy­da się pani an­giel­ski.

      Dziew­czy­na uśmiech­nę­ła się we­so­ło.

      – I ja tak my­ślę. Chy­ba mnie ta­tuś za­bie­rze do Lon­dy­nu.

      – Kie­dy się pani spo­dzie­wa przy­jaz­du ojca?

      – Ju­tro. Ju­tro przed wie­czo­rem.

      Lek­cja nie szła tego dnia zbyt do­brze. Sara była roz­tar­gnio­na, zde­ner­wo­wa­na, a pani Ma­ria rów­nież z tru­dem mo­gła sku­pić uwa­gę na try­bie wa­run­ko­wym i na ży­cio­ry­sie Osca­ra Wil­de’a. Wresz­cie znie­chę­co­na po­wie­dzia­ła:

      – Wie pani co, pan­no Saro? Wy­da­je mi się, że nie­wie­le dzi­siaj zro­bi­my. Chy­ba bę­dzie le­piej, jak pani pój­dzie na spa­cer do Ła­zie­nek. Mam na­dzie­ję, że po przy­jeź­dzie ojca jesz­cze pani do nas zaj­rzy. A może i pan pro­fe­sor We­in­baum ze­chce nas od­wie­dzić.

      – Na pew­no.

      Sara wsu­nę­ła książ­ki i ze­szy­ty do tecz­ki.

      Pani Ma­ria zo­sta­ła sama. Przez chwi­lę ner­wo­wo bęb­ni­ła pal­ca­mi po biur­ku. Wsta­ła i po­czę­ła krą­żyć po po­ko­ju, po­trą­ca­jąc me­ble. Za­trzy­ma­ła się przed du­żym lu­strem, wi­szą­cym po­mię­dzy okna­mi. Uważ­nie przyj­rza­ła się swej chmur­nej twa­rzy. Po­mi­mo pięć­dzie­się­ciu kil­ku lat była jesz­cze bar­dzo przy­stoj­ną i atrak­cyj­ną ko­bie­tą. Dba­ła o swój wy­gląd, pod­da­wa­ła się re­gu­lar­nie za­bie­gom ma­sa­ży­stek i ko­sme­ty­czek, nie prze­sta­wa­ła upra­wiać spor­tów, usi­łu­jąc za­cho­wać daw­ną sprę­ży­stość mię­śni. Kie­dyś prze­cież, za stu­denc­kich lat, od­no­si­ła suk­ce­sy na bo­iskach, była zna­ko­mi­tą oszczep­nicz­ką, rzu­ca­ła kulą, dys­kiem, raz na­wet we­szła do mię­dzy­na­ro­do­wej re­pre­zen­ta­cji. Wy­pro­sto­wa­ła się, wy­su­wa­jąc in­stynk­tow­nie pierś do przo­du i wcią­ga­jąc brzuch. Uśmiech­nę­ła się do swe­go od­bi­cia. Wy­glą­da­ła jesz­cze do­sko­na­le. Lecz za­raz uśmiech znik­nął z jej twa­rzy. Przy­po­mnia­ło się jej nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­re za­wi­sło nad Jan­kiem. Gwał­tow­nie od­wró­ci­ła się od lu­stra i zno­wu za­czę­ła cho­dzić po po­ko­ju. Po­wzię­ła na­głą de­cy­zję.

      – Wy­cho­dzę, go­spo­siu. Jak­by ktoś te­le­fo­no­wał, pro­szę po­wie­dzieć, że będę w domu o trze­ciej na obie­dzie.

      Tak­sów­ką po­je­cha­ła na Cho­cim­ską.

      Or­łow­ski był tro­chę za­sko­czo­ny nie­spo­dzie­wa­ną wi­zy­tą pani pro­fe­so­ro­wej Wa­siń­skiej. Nie zdra­dził jed­nak zdzi­wie­nia i nie­zwy­kle uprzej­mie za­pro­sił go­ścia do swe­go ga­bi­ne­tu.

      – Co pa­nią do mnie spro­wa­dza? – spy­tał z uśmie­chem.

      Pani Ma­ria otwo­rzy­ła to­reb­kę, wy­ję­ła z niej chu­s­tecz­kę, pa­pie­ro­sy. Na­stęp­nie z po­wro­tem scho­wa­ła chu­s­tecz­kę i za­czę­ła szu­kać za­pa­łek. Naj­wy­raź­niej chcia­ła zy­skać na cza­sie. Or­łow­ski pa­trzył na nią uważ­nie i cze­kał.

      – Sły­sza­łam, że ma pan bar­dzo dużo pra­cy w związ­ku z tym zjaz­dem.

      – Ow­szem, ro­bo­ty nie brak – przy­tak­nął Or­łow­ski. Cią­gle jesz­cze nie wie­dział cze­go może chcieć od nie­go Wa­siń­ska. Trud­no było przy­pu­ścić, że przy­je­cha­ła po to, aby mu wy­ra­zić współ­czu­cie z po­wo­du na­wa­łu pra­cy.

      – Przy­ja­dą spe­cja­li­ści z ca­łe­go świa­ta – po­wie­dzia­ła.

      – Tak. Zjazd ma cha­rak­ter mię­dzy­na­ro­do­wy.

      – Pan, zda­je się, był na po­dob­nym zjeź­dzie w Lon­dy­nie.

      – Tak. Dwa lata temu. Tyl­ko że ta lon­dyń­ska im­pre­za była za­kro­jo­na na nie­co mniej­szą ska­lę. My mamy więk­szy roz­mach niż An­gli­cy.

      Pani Ma­ria wy­ję­ła pa­pie­ro­sa z pa­pie­ro­śni­cy


Скачать книгу