Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу
zde­cy­do­wał się przy­je­chać.

      – Tak. Roz­ma­wia­li­śmy na ten te­mat z pan­ną Sarą. Oba­wiam się, że stra­cisz sym­pa­tycz­ną pod­opiecz­ną.

      – Ja tak­że się oba­wiam. No, ale cóż… Mówi się trud­no. Oj­ciec ma pierw­szeń­stwo.

      Przez na wpół otwar­te drzwi zaj­rza­ła do po­ko­ju Sara.

      – Może zro­bić pa­nom her­ba­tę?

      Or­łow­ski ener­gicz­nie po­trzą­snął gło­wą.

      – Je­śli o mnie cho­dzi, to bar­dzo dzię­ku­ję. He­len­ka tak mnie na­kar­mi­ła i na­po­iła, że le­d­wie się ru­szam.

      – A pan, pa­nie dok­to­rze?

      – Dzię­ku­ję. Na ra­zie nie mam żad­nych ga­stro­no­micz­nych ma­rzeń. Zresz­tą nie­dłu­go wró­ci go­spo­sia, więc w ra­zie cze­go…

      – To wo­bec tego sko­czę na chwi­lę do Nin­ki – po­wie­dzia­ła Sara. – Mam na­dzie­ję, że pan dok­tor Or­łow­ski nie obra­zi się na mnie.

      – Ja też mam taką na­dzie­ję – uśmiech­nął się Or­łow­ski.

      Kie­dy zo­sta­li sami, Ze­lman pod­niósł się z tru­dem, uło­żył so­bie wy­żej po­dusz­ki i się­gnął po pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi le­żą­ce obok na sto­li­ku.

      – Za­pa­lisz?

      – Nie, dzię­ku­ję. Nie palę pa­pie­ro­sów, a przy­naj­mniej sta­ram się nie pa­lić. Prze­sze­dłem na faj­kę.

      – Bar­dzo słusz­nie. Po­wiedz mi, czy od­wie­dzi­łeś mnie w tym celu, aby speł­nić sa­ma­ry­tań­ski uczy­nek, czy też masz ja­kiś kon­kret­ny in­te­res?

      Or­łow­ski uśmiech­nął się.

      – Po­dzi­wiam two­ją prze­ni­kli­wość. Czy nie są­dzisz jed­nak, że moż­na po­łą­czyć przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym? Wła­ści­wie już od kil­ku dni zbie­ram się, żeby do cie­bie za­dzwo­nić, ale te spra­wy zjaz­do­we tak mnie ab­sor­bu­ją, że nie zdo­ła­łem tego zro­bić.

      Ze­lman usiadł na tap­cza­nie i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

      – O cóż to cho­dzi? – spy­tał.

      – Chcia­łem z tobą po­ga­dać w spra­wie pew­nej dziew­czy­ny, któ­ra była u mnie w cha­rak­te­rze pa­cjent­ki, a któ­rą ty przed­tem ba­da­łeś.

      – Co to za dziew­czy­na?

      – Han­ka Dzie­woń­ska.

      – Dzie­woń­ska… Dzie­woń­ska… Nie przy­po­mi­nam so­bie. Bądź tak do­bry i po­daj mi tę książ­kę, któ­ra leży tam na biur­ku… O tak, tak, ta w zie­lo­nej opra­wie. Za­raz znaj­dzie­my tą Dzie­woń­ską. Kie­dy to mo­gło być?

      – No… my­ślę, że ja­kiś ty­dzień temu, dzie­sięć dni.

      Przez chwi­lę Ze­lman prze­wra­cał uważ­nie stro­ni­ce, za­pi­sa­ne na­zwi­ska­mi pa­cjen­tów.

      – O jest. Han­ka Dzie­woń­ska. Lat dwa­dzie­ścia pięć. Tak, tak, te­raz so­bie przy­po­mi­nam. Taka przy­stoj­na bru­net­ka.

      – Ra­czej ciem­na sza­tyn­ka. Wło­sy ma ru­da­we, ciem­no kasz­ta­no­wa­te.

      – Wi­dzę, że się jej do­brze przyj­rza­łeś – uśmiech­nął się Ze­lman. – Nie po­dej­rze­wa­łem cię o ta­kie za­in­te­re­so­wa­nie kasz­ta­no­wa­ty­mi wło­sa­mi.

      Or­łow­ski zmru­żył oczy.

      – Ja się in­te­re­su­ję mo­imi pa­cjent­ka­mi bar­dziej, ani­że­li nie­któ­rzy sław­ni le­ka­rze, któ­rzy na­wet na­zwisk pa­cjen­tów nie pa­mię­ta­ją. Ale żar­ty na bok. Przy­po­mi­nasz so­bie tę dziew­czy­nę?

      – Oczy­wi­ście. Do­kład­nie.

      – Co o niej są­dzisz?

      – No cóż… Trud­no tak od razu po­sta­wić zde­cy­do­wa­ną dia­gno­zę. We­dług mnie, po­win­no się ją wziąć na kil­ka ty­god­ni na ob­ser­wa­cję. To jest do­pie­ro po­czą­tek ja­kichś za­bu­rzeń. W tej chwi­li cier­pi na cy­klicz­ne sta­ny ma­nia­kal­ne, któ­re z cza­sem mogą się prze­kształ­cić w sta­łą ob­se­sję. Mie­wa ha­lu­cy­na­cje. Mó­wi­ła ci za­pew­ne o tych ja­kichś ta­jem­ni­czych prze­śla­dow­cach, o ano­ni­mach, któ­rych nikt oprócz niej ni­g­dy nie wi­dział.

      – Tak. Mó­wi­ła mi.

      – Więc wła­śnie. Je­że­li te sta­ny lę­ko­we będą się po­głę­biać, to może to po­cią­gnąć za sobą nie­obli­czal­ne skut­ki, włącz­nie z sa­mo­bój­stwem. Dla­te­go też uwa­ża­łem, że nale­ża­ło­by ją wziąć do za­kła­du.

      Or­łow­ski w za­my­śle­niu py­kał z faj­ki.

      – Tak. Przy­znam ci się szcze­rze, że nie­zu­peł­nie się z to­bą zga­dzam. Przede wszyst­kim dziew­czy­na ma cał­ko­wi­cie pra­wi­dło­we re­ak­cje. Ani przez mo­ment nie od­nio­słem wra­że­nia za­ha­mo­wa­nia w pra­cy mó­zgu. Wszyst­kie ba­da­nia te­sto­we wy­pa­dły jak naj­bar­dziej po­zy­tyw­nie. Nie na­tra­fi­łem na żad­ne symp­to­my, któ­re wska­zy­wa­ły­by na za­bu­rze­nia psy­chicz­ne. Wiem, że ty lu­bisz sta­wiać dia­gno­zę na pod­sta­wie ba­dań la­bo­ra­to­ryj­nych, że chęt­nie za­sto­so­wał­byś ja­kieś ha­lu­cy­no­ge­ny. Ja oso­bi­ście na ra­zie nie ro­bił­bym tego wszyst­kie­go. Wstrzy­mał­bym się też z na­kłu­cia­mi lę­dź­wio­wy­mi czy pod­po­ty­licz­ny­mi. Na to za­wsze bę­dzie czas. Skie­ro­wa­łem ją na elek­tro­kar­dio­gram, na ba­da­nie krwi, mo­czu, prze­mia­ny ma­te­rii. Wy­da­je mi się, że przede wszyst­kim na­le­ża­ło­by usta­lić, czy te ja­kieś po­dej­rza­ne ty­py rze­czy­wi­ście za nią nie łażą. Bo może to nie są wca­le ha­lu­cy­na­cje.

      Ze­lman uśmiech­nął się.

      – Wi­dzę, że miał­byś ocho­tę za­ba­wić się w de­tek­ty­wa. Na­tu­ra cią­gnie wil­ka do lasu. Bu­dzi się w to­bie duch daw­nego kry­mi­no­lo­ga.

      – No cóż, mój dro­gi, kry­mi­no­lo­gia i psy­chia­tria to bar­dzo bli­skie po­kre­wień­stwo.

      – Dla­cze­go wła­ści­wie tak się in­te­re­su­jesz tą dziew­czy­ną? – spy­tał Ze­lman.

      Or­łow­ski za­pa­lił wy­ga­słą faj­kę. Nie od razu od­po­wie­dział na py­ta­nie.

      – Po pro­stu uwa­żam ten przy­pa­dek za dość in­te­re­su­ją­cy. Po­zor­nie nic nie wska­zu­je na ja­kieś za­bu­rze­nia natu­ry psy­chicz­nej, a jed­nak te oma­my. Być może, że masz ra­cję, iż na­le­ża­ło­by ją pod­dać dłu­go­trwa­łej ob­ser­wa­cji. W tym sta­nie jed­nak sys­te­mu ner­wo­we­go, przy jed­no­cze­snej peł­nej świa­do­mo­ści, oba­wiał­bym się po­waż­nie skut­ków, ja­kie mógł­by wy­wo­łać po­byt w za­kła­dzie za­mknię­tym. Nie mu­szę ci przy­po­mi­nać, że na­sze szpi­ta­le dla psy­chicz­nie cho­rych nie


Скачать книгу