Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę. Edith Hahn-Beer
szczęścia zrobiłby wszystko. Więc gdyby pan z nim rozmawiał, to może powiedziałby pan Führerowi, że bylibyśmy bardzo, bardzo szczęśliwi, gdyby przysłał nam trochę cebuli.
To go rozbawiło.
– Jest siostra dla mnie dobrym lekarstwem. Szczera i życzliwa, uosobienie niemieckiej kobiecości. Proszę mi powiedzieć, czy siostry narzeczony walczy na froncie?
– Jeszcze nie, proszę pana. Ma specjalne umiejętności, więc pracuje przy przygotowywaniu samolotów dla Luftwaffe.
– Ach, to bardzo dobrze, bardzo dobrze – powiedział. – Moi synowie także są wspaniałymi młodymi ludźmi. Bardzo dobrze sobie radzą. – Pokazał mi zdjęcie wysokich, przystojnych chłopaków w mundurach. Awansowali w NSDAP i zajmowali teraz ważne stanowiska. Mój pacjent był z nich bardzo dumny.
– Łatwo jest zostać kardynałem – skomentowałam – gdy ma się kuzyna papieża.
Przestał się przechwalać i przyjrzał mi się uważnie.
– Widzę, że wcale nie jest pani taką prostą dziewczyną – zauważył. – Widzę, że jest pani bardzo bystrą młodą kobietą. Gdzie pobierała pani nauki?
Ścisnęło mnie w żołądku. Zaschło mi w gardle.
– Moja babcia tak zawsze mówiła – odparłam, obracając go, by mu umyć plecy. – Takie rodzinne powiedzonko.
– Gdy już będę wracał do Berlina, chciałbym zabrać panią w charakterze prywatnej pielęgniarki. Porozmawiam z pani przełożonymi.
– Och… Bardzo bym chciała, ale mój narzeczony i ja już niedługo zamierzamy się pobrać, więc nie mogę wyjechać z Brandenburga, to niemożliwe. Ale dziękuję panu! Dziękuję! To dla mnie zaszczyt! Wielki zaszczyt!
Mój dyżur dobiegł końca. Życzyłam pacjentowi dobrej nocy i na miękkich nogach wyszłam z pokoju. Byłam mokra od potu. Koleżance, która przyszła mnie zastąpić, powiedziałam, że to ze zmęczenia przy ćwiczeniu ciężkich kończyn pacjenta. Prawdziwą przyczyną był jednak fakt, iż omal się nie zdradziłam. Najmniejszy przejaw wyrafinowania czy wykształcenia – nawiązanie do literatury lub historii, wykraczające poza zakres dostępny dla zwykłej austriackiej dziewczyny – groził mi ujawnieniem, tak jak obrzezanie mężczyznom.
Idąc do domu, do osiedla Arado na wschodnich obrzeżach miasta, gdzie mieszkałam z Wernerem, milionowy już chyba raz rugałam się w duchu za nieostrożność. Powinnam ukrywać wszelkie przejawy rozumu, patrzeć tępo i trzymać buzię na kłódkę.
W październiku 1943 roku spotkał mnie wielki zaszczyt. Miasto Brandenburg planowało wiec, na który każda grupa pracowników miała wysłać przedstawiciela. Z takiego czy innego powodu nie mogła wziąć w nim udziału żadna ze starszych pielęgniarek; podejrzewam, że nie miały ochoty świętować, bo słyszały, jak kiepsko radzą sobie niemieckie wojska w Rosji, Afryce Północnej i Włoszech (choć nie potrafię sobie wyobrazić, skąd miałyby to wiedzieć, skoro niemieckie radio nie podawało pełnych informacji, a wszyscy wiedzieli, że słuchanie Radia Moskwa, BBC, Głosu Ameryki czy szwajcarskiego Beromünster stanowiło przestępstwo graniczące ze zdradą). W każdym razie pozostałe pielęgniarki Czerwonego Krzyża wybrały mnie na przedstawicielkę naszej grupy pracowniczej do udziału w wiecu. Werner był ze mnie bardzo dumny. Potrafię sobie wyobrazić, jak się przechwalał przed kolegami w Arado: „Nic dziwnego, że wybrali moją Grete! Jest prawdziwą patriotką, oddaną ojczyźnie!”. Ten mój Werner miał poczucie humoru i znakomicie wyłapywał przejawy ironii losu.
Na ten wielki dzień ubrałam się starannie. Założyłam uniform pielęgniarki Czerwonego Krzyża. Brązowe włosy uczesałam prosto i naturalnie, bez spinek, loków czy brylantyny. Nie nosiłam makijażu ani żadnej biżuterii poza cienką złotą obrączką z maleńkim diamencikiem – prezentem od ojca na szesnaste urodziny. Byłam dość drobna – niewiele ponad 152 centymetry – a w tamtych czasach cieszyłam się znakomitą figurą. Ukrywałam ją jednak, wkładając rozciągnięte białe pończochy i bezkształtny kitel. Ktoś taki jak ja wówczas wolał nie wyglądać szczególnie atrakcyjnie. Miło – tak. Czysto – tak. Ale przede wszystkim zwyczajnie. Tak, by nie zwracać na siebie uwagi.
Wiec, jak się okazało, był odmienny od tych, do których już przywykliśmy. Żadnych werbli ani głośnych marszów, żadnych pięknych młodych ludzi w mundurach, machających flagami. Zwołano go po to, by pokonać defetystyczny nastrój, który ogarnął Niemcy minionej zimy po klęsce pod Stalingradem. W sierpniu ministrem spraw wewnętrznych mianowano Heinricha Himmlera, stawiając mu główne zadanie: „Odnowić wiarę Niemców w Zwycięstwo!”. Jeden mówca po drugim wzywał, byśmy ciężej pracowali i wspierali naszych dzielnych walczących żołnierzy, ponieważ jeśli przegramy wojnę, powróci straszna bieda – jaką większość Niemców pamiętała sprzed nadejścia epoki narodowego socjalizmu – a my wszyscy stracimy pracę. Jeśli nie możemy już patrzeć na wieczorny Eintopf, jednodaniowy posiłek, który według Josefa Goebbelsa był właściwy dla ponoszącego ofiary narodu toczącego „wojnę totalną”, powinniśmy pamiętać, że po Zwycięstwie będziemy jak królowie delektować się prawdziwą kawą i chrupiącym chlebem upieczonym z białej mąki i całych jajek. Powiedziano nam, że powinniśmy robić, co w naszej mocy, by wydajność pracy nie malała, a także donosić na każdego, kogo podejrzewamy o nielojalność – zwłaszcza osoby słuchające wrogich rozgłośni radiowych, podających „znacznie przesadzone” informacje o niemieckich klęskach w Afryce Północnej i we Włoszech.
„Mój Boże – pomyślałam – zaczynają się niepokoić”.
Najwyraźniej „panów świata” z wolna ogarniał strach i niepewność. Zakręciło mi się w głowie, zabrakło mi oddechu. W myślach zaczęła mi rozbrzmiewać dawna piosenka.
„Ciii – napomniałam się. – Za wcześnie, żeby śpiewać. Ciiii”.
Tego wieczoru, gdy Werner i ja nastawiliśmy radio na kanał BBC, modliłam się, by wiadomości o militarnych niepowodzeniach Niemiec oznaczały, że wojna się wkrótce skończy, a ja nareszcie nie będę musiała udawać kogoś innego.
Nie odważyłam się jednak podzielić tą nadzieją nawet z Wernerem. Ukrywałam euforię, mówiłam cicho, starałam się nie zwracać na siebie uwagi. Niewidzialność. Milczenie. Takie właśnie zwyczaje sobie narzuciłam, gdy żyłam jako „nurek” – ci, którzy przeżyli Zagładę, nadali tę nazwę żydowskim uciekinierom z nazistowskiej machiny śmierci ukrywającym się w sercu Trzeciej Rzeszy.
W późniejszych latach, gdy byłam żoną Freda Beera i mieszkałam bezpiecznie w Anglii, wyzbyłam się tych wojennych zwyczajów. Teraz jednak, gdy Freda już nie ma, a ja jestem stara i nie potrafię się obronić przed wspomnieniami, znów do mnie wracają. Siedzę tu, tak jak teraz z wami, w ulubionej kawiarni na placu w mieście Netanja, nad morzem, w ziemi Izraela. Gdy ktoś się zatrzymuje, by pogadać i mówi: „Giveret Beer, proszę opowiedzieć, jak to było podczas wojny, gdy żyła pani z członkiem NSDAP w Niemczech, udając Aryjkę, ukrywając prawdziwą tożsamość, w ciągłym strachu przed ujawnieniem?”, odpowiadam cichym głosikiem, oszołomiona własną niewiedzą: „Och, nie wiem. Chyba już tego nie pamiętam”. Mój wzrok traci ostrość, mój głos staje się rozmarzony, niepewny, cichy. To mój głos z tamtych lat spędzonych w Brandenburgu, gdy byłam dwudziestodziewięcioletnią żydowską studentką prawa widniejącą w rejestrze poszukiwanych przez Gestapo, która udawała, że jest niewykształconą dwudziestoletnią salową.
Musicie mi wybaczyć, jeśli ów głos z tamtych czasów jest zbyt cichy, zamierający i niepewny. Powinniście mi przypominać: „Edith! Mów głośniej! Opowiedz swoją historię”.
Minęło już ponad pół wieku.
Chyba nadeszła pora.
Rozdział 2
Hahnowie z Wiednia
Gdy