Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę. Edith Hahn-Beer

Żona nazisty. Jak pewna Żydówka przeżyła Zagładę - Edith Hahn-Beer


Скачать книгу
z żydowskością siły, wynikającej z nauki Tory, modlitw, spójnej społeczności. Nie znaliśmy jidysz ani hebrajskiego. Nie nauczyliśmy się głębokiej wiary w Boga. Nie byliśmy polskimi chasydami ani litewskimi uczonymi z jesziwy. Nie byliśmy odważnymi, wolnymi Żydami z Ameryki – pamiętajcie o tym. I nie istnieli wówczas Izraelczycy, żołnierze na pustyni, żaden „naród jak inne narody”. Pamiętajcie o tym, gdy opowiadam swoją historię.

      Mieliśmy swój intelekt i styl. Nasze miasto było wytworną „Królową Dunaju”, „Czerwonym Wiedniem” z opieką społeczną i budownictwem mieszkaniowym dla robotników. To tu geniusze tacy jak Freud, Herzl i Mahler tworzyli nowe idee: psychoanalizy, syjonizmu, socjalizmu, reformy, odnowy – rzucając światło na cały świat.

      Przynajmniej pod tym względem – bycia „światłem narodów” – moi asymilowani wiedeńscy Żydzi byli tak samo żydowscy jak inni.

      Rozdział 3

      Grzeczna dziewczynka Pepiego Rosenfelda

      Decyzja ojca, by pozwolić mi pójść do szkoły średniej, wywarła kolosalny wpływ na moje życie, ponieważ po raz pierwszy miałam kolegów. Zapewniam was, że nie miało to nic wspólnego z seksem. Dziewczęta z mojej warstwy społecznej czuły się w obowiązku zachować dziewictwo do dnia ślubu. Nie, w tym wypadku chodziło o rozwój intelektualny.

      W tamtych czasach chłopcy po prostu byli lepiej wykształceni niż dziewczynki. Więcej czytali, więcej podróżowali, więcej myśleli. Po raz pierwszy zatem miałam przyjaciół, z którymi mogłam naprawdę rozmawiać o tym, co mnie interesowało – o historii, literaturze, licznych bolączkach społecznych i o tym, jak im zaradzić, by wszyscy byli szczęśliwi.

      Kochałam matematykę, francuski i filozofię. Notatki z lekcji robiłam metodą stenograficzną i od razu się ich uczyłam; nigdy nie musiałam do nich wracać. Jedna z koleżanek, która miała okropne problemy z matematyką – Mama nazywała ją „Panną Einstein” – przychodziła do mnie codziennie przed lekcjami, żebym pomogła jej z pracą domową. Starałam się tłumaczyć tak, żeby nie czuła się upokorzona. W nagrodę za moją delikatność usłyszałam: „Jak to jest, że wy, Żydzi, jesteście zawsze tacy zdolni?”.

      Byłam nastoletnią sufrażystką, idealistką, marzycielką. Planowałam sobie: pojadę do Rosji, będę mieszkać wśród chłopów i pisać bestsellerowe powieści o swoich romantycznych związkach z komisarzami. Albo: zostanę prawnikiem, może nawet sędzią, i będę niosła sprawiedliwość zwykłym ludziom. To ostatnie po raz pierwszy przyszło mi do głowy we wrześniu 1928 roku, podczas procesu czasami nazywanego austriacką sprawą Dreyfusa.

      Młody Philipp Halsmann wybrał się z ojcem na wędrówkę w Alpach w pobliżu Innsbrucku. Wysforował się naprzód, stracił ojca z oczu, a gdy zawrócił, znalazł go martwego – ojciec spadł ze szlaku do płynącego niżej strumienia. Syna oskarżono o morderstwo. Prokuratura, która nie dysponowała ani motywem, ani dowodami, oparła oskarżenie na antysemickich oszczerstwach, ponieważ Halsmann był Żydem, a wielu Austriaków chętnie wierzyło, że Żydzi mają mordercze skłonności. Pewien ksiądz stwierdził w kazaniu, że Halsmann – który utrzymywał, że jest niewinny – przez swój brak wyrzutów sumienia zasługuje na gorszy ogień piekielny niż Judasz. Pewien policjant oświadczył, że ukazał mu się duch ojca Halsmanna – jak duch ojca Hamleta – by oskarżyć syna.

      Philippa niesłusznie uznano za winnego i skazano na dziesięć lat ciężkich robót. Odsiedział dwa lata. Później, dzięki interwencji takich osób jak laureat literackiej Nagrody Nobla Thomas Mann, wyrok skrócono do czasu, który skazaniec już odsiedział, i pozwolono mu wyjechać z kraju. Znalazł się w Ameryce, gdzie – jako Philippe Halsman – został sławnym fotografikiem.

      Jego proces stał się dla mnie inspiracją. Wyobrażałam sobie, że siedzę za stołem sędziowskim i wydaję sprawiedliwe wyroki. W sądzie moich marzeń nikt niewinny nie mógł zostać skazany.

      Nigdy nie łamałam żadnych reguł, poza jedną: nieodmiennie uciekałam z lekcji wf. Nikt się tym nie przejmował, ponieważ nikt nie wyobrażał sobie sytuacji, w której taka dziewczyna jak ja musiałaby się wykazywać siłą fizyczną. Byłam nieco zaftig – to wówczas uważano za urok – i podobałam się chłopcom.

      Widzę ich przed sobą: Anton Rieder – wysoki, przystojny, ze zubożałej rodziny, pobożny katolik. Przyglądaliśmy się sobie na dystans. Rudolf Gischa – inteligentny, ambitny; nazywał mnie swoją „czarownicą” i kazał mi obiecać, że wyjdę za niego, jak tylko skończy studia. Powiedziałam, że oczywiście za niego wyjdę, ale na razie powinniśmy to trzymać w sekrecie. Wiedziałam oczywiście, że gdybym powiedziała ojcu o zamiarze poślubienia nieżyda, zamknąłby mnie w domu i nie pozwolił mi pójść na uniwersytet, a to o ten przywilej nieustannie zabiegałam. Był dla mnie znacznie ważniejszy niż jakikolwiek chłopak.

      Wśród trzydzieściorga sześciorga uczniów w klasie były trzy Żydówki – Steffi Kanagur, Erna Marcus i ja. Pewnego dnia na ich ławkach ktoś napisał: „Żydzi, wynoście się, jedźcie do Palestyny!” Na mojej ławce tego nie napisano, ponieważ tamte dziewczęta przyjechały z Polski, a ja pochodziłam z Austrii. Wydawały się (i w gruncie rzeczy były) Żydówkami bardziej otwarcie niż ja.

      Był rok 1930.

      Erna Marcus była syjonistką. Któregoś razu ojciec udostępnił syjonistom swoją restaurację na zebranie i doszedł do wniosku, że cały pomysł odbudowy państwa żydowskiego w Palestynie to mrzonka. Jednak z powodu powszechnej propagandy antysemickiej plany syjonistów kusiły wielu młodych wiedeńskich Żydów, między innymi moją siostrzyczkę Hansi. Gdy ja czytałam Kanta, Nietzschego i Schopenhauera, gdy zanurzałam się w marzenia Goethego i Schillera, Hansi wstąpiła do Haszomer Hacair, ugrupowania lewicowej syjonistycznej młodzieży, i zamierzała odbyć hachszarę, przeszkolenie przygotowujące do pionierskiego życia w Izraelu.

      Steffi Kanagur była komunistką, tak samo jak jej brat Siegfried. W pewną niedzielę powiedziałam rodzicom, że zamierzam wziąć udział w organizowanej przez niego komunistycznej demonstracji przeciwko chadeckiemu rządowi. W rzeczywistości zamierzałam spotkać się w parku z Rudolfem Gischą.

      – Jak tam demonstracja? – spytał ojciec, gdy wróciłam do domu.

      – Wspaniale! – wykrzyknęłam. – Były pęki czerwonych baloników, wszyscy machali czerwonymi chorągiewkami. Chór Ligi Młodzieży Komunistycznej pięknie śpiewał, orkiestra grała na rogach i bębnie… O co chodzi?

      Papa patrzył na mnie gniewnie. Mama schowała twarz w fartuchu, by stłumić chichot.

      – Nie było żadnej demonstracji – powiedział Papa. – Rząd jej zakazał.

      Zamknięta w niesławie w pokoju grałam z Hansi w szachy i zastanawiałam się, dlaczego rząd miałby odwoływać demonstrację Siegfrieda Kanagura.

      Cóż, nie miałam głowy do polityki. Działalność polityczną postrzegałam jako zabawę, ideologiczne harce z inteligentnymi dzieciakami. Gdy Mimi i ja wstąpiłyśmy do klubu socjalistów w szkole średniej, to nie z powodu przekonań, ale by stworzyć sobie nowy krąg towarzyski, w którym będziemy słuchać o ciężkiej doli robotników, uczyć się socjalistycznych pieśni i poznawać chłopców z innych szkół – takich jak „Żałobny” Kohn, który studiował medycynę, „Wesołek” Zich, który planował spędzić resztę życia, jeżdżąc na nartach, czy Wolfgang Roemer, niski, ciemny i ujmujący. A także Josef Rosenfeld, którego powszechnie nazywano Pepi.

      Pepi był ode mnie pół roku starszy, ale znacznie dojrzalszy i chodził w szkole do wyższej klasy. Miał osiemnaście lat, był zręczny i szczupły, i już wtedy zaczynał łysieć. Miał jednak błyszczące niebieskie oczy i szelmowski, koci uśmiech. Palił papierosy. I oczywiście był wybitnie zdolny, absolutnie błyskotliwy; to także mi się w nim podobało.

      Podczas tańca na szkolnym balu nie przestawałam mu opowiadać o sztukach


Скачать книгу