Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
nału: SPLENDORE

      Copyright © 2013 by Margaret Mazzantini

      Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

      Zdjęcie na okładce: © CanStockPhoto/sabphoto

      Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

      Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

      Korekta: Maria Zając, Magdalena Bargłowska

      ISBN: 978-83-7999-783-1

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2016

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Sergiowi, po raz kolejny

      Taki się urodziłem, tak zrządził ślepy los

      Na świat przyszedłem niosąc twój słynny złoty głos

Leonard Cohen, Wieża pieśni (przeł. M. Zembaty)

      Był synem dozorcy. Jego ojciec miał klucze do naszego mieszkania, a kiedy wyjeżdżaliśmy, podlewał rośliny mojej matki. Przez pewien czas na bramie wejściowej wisiały dwie niebieskie kokardki, jego bardziej wyblakła od mojej, bo starsza o kilka miesięcy. Widywaliśmy się przez całe dzieciństwo, on schodził po schodach, ja wchodziłem. Dzieciom nie wolno było się bawić na podwórku, gdzie wysoka palma czuwała nad spokojem lokatorów. Mieszkaliśmy w kamienicy wzniesionej w czasach faszystowskich, nieopodal Tybru. Widywałem go z okna, jak z piłką pod pachą biegnie do zagajnika nad rzeką.

      Jego matka wczesnym rankiem sprzątała biura. Był zorganizowany, nastawiał budzik, otwierał lodówkę i wlewał mleko do filiżanki. Potem wkładał czapkę i zapinał palto. Mijaliśmy się codziennie mniej więcej w tym samym miejscu. Ja byłem zaspany, on nie tak bardzo. Moja matka trzymała mnie za rękę, on szedł sam. Wymienialiśmy krótkie „cześć”. Czuć było od niego piwniczną wilgoć, zapach miejskich suteren. Co trzy kroki podskakiwał. Trzy kroki i podskok.

      Nie miałem rodzeństwa, dni spędzałem w samotności. Bawiłem się lalką na dywanie, strzelałem, staczałem bitwy. W sobotnie popołudnia matka zabierała mnie do księgarni albo do teatru. Oboje rodziców widywałem tylko w niedzielę. Ojciec kupował gazety i czytał je potem na skórzanych sofach w klubie, do którego szliśmy na obiad. Czasami zabierał mnie na przejażdżkę rowerem, a wtedy zatrzymywał się nad rzeką i pokazywał mi ptaki sunące z nurtem w stronę morza.

      Jadałem w kuchni potrawy pozbawione wyglądu i smaku, wpatrując się w plecy służącej. Kobiety przychodziły i odchodziły, a dla mnie była to zawsze ta sama cicha, choć wroga postać, dzięki której matka mogła mnie porzucać przez całe moje dzieciństwo. Georgette była architektem z wykształcenia, ale nie pracowała w zawodzie: działała jako aktywistka z ramienia pisma „Italia Nostra” i pałała konwulsyjną namiętnością do wszelakiej formy kulturalnego wolontariatu, dlatego nie miała ustalonych godzin pracy.

      Kiedy wracała do domu, zrzucała buty i opowiadała mojemu ojcu o fantastycznych spotkaniach, o swojej walce z pustoszeniem zabytkowego centrum miasta. Z pochodzenia była Belgijką, urodziła się w biednej rodzinie włoskich emigrantów, dlatego gdy dorosła, nigdy nie była syta intelektualnej strawy, której ojciec dróżnik nie mógł jej zapewnić.

      Mój ojciec, wręcz przeciwnie, był człowiekiem milczącym i monotonnym. W moich oczach prezentował się jako mało atrakcyjny rywal o wyszczerbionym mieczu. Darzył moją matkę gorącą miłością i, jak ja, patrzył na nią w zachwycie, jak na egzotycznego ptaka, który przez przypadek wleciał do domu, by zatrzepotać skrzydłami w jego czterech ścianach i odebrać nam dech w piersiach.

      Parter miał kształt elipsy wyłożonej romboidalnymi płytami z zielonego i czarnego marmuru, z brązową balustradą i elegancką, przeszkloną kabiną windy z drewna czereśniowego sunącą w spirali schodów. Czarne naoliwione liny i koła zębate pracowały cicho. Goście podczas jazdy majestatyczną, przez woń wosku i wątłe światło przypominającą raczej konfesjonał kabiną, która wynosiła ich ponad świat i na kilka chwil skazywała na siebie samych, przeglądali się w lustrze, poprawiali kołnierz i wyraz twarzy. Kilka przecznic dalej znajdował się Pałac Sprawiedliwości, dlatego na naszym parterze funkcjonowała kancelaria notarialna, a na piętrze – kancelaria pewnego słynnego adwokata. Przez całe dzieciństwo wyobrażałem sobie ludzi, którzy tu wchodzili, ich twarze, stroje, emocje.

      Opisuję tę windę dlatego, że stanowiła mechaniczny element łączący dół z górą, ulicę z naszym mieszkaniem, hałas z ciszą pustych pokoi. Rodzina dozorcy nie musiała z niej korzystać. Byli jedynymi lokatorami zamieszkującymi suterenę, a do ich drzwi, sąsiadujących z piwnicą, prowadziły ciemne schody. Nigdy nie widziałem, jak wchodzą czy wychodzą. Sporadycznie, w sobotę po południu, spotykałem ich, gdy wracali z hurtowni, gdzie robili zakupy na cały miesiąc: ojciec niósł na ramionach skrzynkę z przecierami pomidorowymi i z butelkami oleju. Dzieci były schludnie ubrane, w ciepłe kurtki, a najstarsza córka miała białe pluszowe nauszniki. W przeciwieństwie do brata podnosiła wzrok i patrzyła na mnie, jakby chciała zmierzyć się z innym światem. Jak królik, który węszy przyszłość istniejącą poza klatką. Costantino nigdy: nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział jego twarz. Tylko zgarbiony, miękki i zarazem twardy grzbiet. Po czym znikał. Chciał zniknąć. Tak pewnie wyglądał ich odświętny dzień, ich radość.

      Wyobrażałem sobie to wilgotne mieszkanie, marne jedzenie rozłożone na ceracie w błękitnej poświacie telewizora. Ojciec, palacz z łuszczycą na czole, matka niska jak karzeł, owiana zapachem środka dezynfekującego, którym myła schody, a który wsiąkł w jej skórę od zaczerwienionych dłoni aż po spękane łokcie. Co wieczór, kiedy zamykali stróżówkę, wszyscy zasiadali pod jedną jarzeniówką, by odrobić lekcje.

      Uczyłem się zwykle na podłodze, tuż obok drzwi wejściowych, z plecami przyklejonymi do ściany – pozostał chyba na niej ślad, tak jak w stajni pozostaje ślad po końskim zadzie. W tym miejscu najbliżej było do świata, do jego odgłosów, do życia. Mieszkanie było puste, tylko w jednym pokoju się świeciło, w głębi korytarza, tam gdzie prasowała służąca. Zarys kobiety, która nie była moją matką. Jak strachy na wróble strzegące winnic. Zamiast tej namiastki opieki wolałbym być sam, wolałbym pogodzić się z okrutnym porzuceniem. W tamtych latach Włochy z kraju emigrantów zaczęły przekształcać się w kraj imigrantów. Kiedy stara gosposia z Sardynii wróciła do siebie, Georgette otworzyła podwoje dla Somalijek, Maghrebijek, Erytrejek. Oddała mnie we władzę afrykańskich zapachów, uśmiechów na ciemnych twarzach. Dla zamorskich służących byłem dzieckiem idealnym: cicha, niemalże niewidzialna istota. Zamykały się w pralni z głową trapioną ponurą nostalgią. Tak wyglądało moje pierwsze doświadczenie rodzaju ludzkiego: zatapiałem się w ich fartuchach w kratkę, przesiadywałem w ich towarzystwie, a mimo to zachowywałem dystans do tych istnień odległych o całe


Скачать книгу