Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
w tym domu i która niepodzielnie panowała w moim sercu. I nawet gdy byłem zły, potrzeba, by ją zobaczyć, sama myśl o niej sprawiała, że zalewałem się łzami i zanurzałem w najtkliwszych i rozpaczliwych uczuciach miłości. Leżałem przy drzwiach jak pusta skorupka, dręczony przez makabryczne domysły, przez nieprzemijające podejrzenie, że coś jej się mogło przydarzyć. Każde drgnięcie windy wywoływało długą pauzę, bolesny zryw i następujący po nim bezdech. Modliłem się wtedy i zamieniałem w potulną myszkę, która czeka na serek. Nigdy nie zapomnę zgrzytu hamującego żelastwa, drewnianych drzwi, które miękko się domykają! Do ostatnich dni życia towarzyszyć mi będzie tęskne wyczekiwanie na znajomy dźwięk i uczucie rozczarowania. Kroki, które są tuż-tuż, by nagle oddalić się nieodwołalnie, wejść do innego mieszkania, do innej rodziny.

      W tej skulonej pozycji znajdował mnie ojciec. Myślał, że siedzenie na ziemi, z książkami na podkurczonych nogach to mój sposób na naukę. Był dermatologiem, wracał do domu blady, szary jak kawałek wygotowanego mięsa, sunął na oślep po dobrze znanych mu miejscach, zapalał światło, wieszał palto.

      – Guido, powiedz, co dziś robiłeś?

      Nieważne, że nie odpowiadałem. Ruszałem za nim, pokrzepiony jego obecnością, ale to było tak, jakbyśmy razem szli w orszaku pogrzebowym, na którego czele sunęła jej nieobecna postać. Gdy obowiązki zatrzymywały Georgette aż do późnego wieczoru, sami jedliśmy kolację.

      Walczyłem ze snem do ostatnich sił. Potem padałem jak nieżywy. Wiedziałem jednak, że nawet jeśli wróci w środku nocy, na pewno pochyli się nad moim łóżkiem, pocałuje mnie, zanurzy nos w moje włosy, policzy palce na mojej otwartej dłoni. Pogrzebany żywcem we śnie marzyłem o jej miłości, która nadchodziła zbyt późno, kiedy już nie potrafiłem się ocknąć, i płakałem z bólu na myśl, że nie mogę doświadczyć jej na jawie, w rzeczywistości.

      Jej brat Zeno mieszkał dwa piętra nad nami, na ostatniej kondygnacji, która przypominała rozległe, pozłacane imperium.

      Ten wysoki, potężnie zbudowany, wybuchowy i groźny mężczyzna, o oczach jak dwie stalowe kule i palącym spojrzeniu, był krytykiem sztuki. Jego mieszkanie z wiecznie zaciągniętymi zasłonami wyglądało jak świątynia starych katalogów i płócien, zamieszkiwana jedynie przez rzeźby i ich cienie. Bywali u niego marszandzi, artyści o szalonym wzroku, bladzi duchowni. Watykan znajdował się kilka metrów w linii prostej, a z balkonu przylegającego do jego gabinetu widać było kopułę Bazyliki Świętego Piotra, okna na jej jasnej czaszy i latające wkoło ptaki.

      Ona była tematem jednej z pierwszych lekcji o historii sztuki, których mi udzielił. W lodowaty i wietrzny dzień trzymał mnie na balkonie, narażając na zapalenie płuc. Wycofanie się do ciepłego wnętrza było niemożliwe. Opowiadał mi z żywą gestykulacją o pierwotnym projekcie Bramantego, a potem o nędznym planie Sangalla i jego niedorzecznych pomysłach, które odrzucił Michał Anioł, by powrócić do układu budowli centralnej. Wuj był kawalerem i nie cierpiał dzieci, ale tamtego dnia, choć miałem około ośmiu lat, najwyraźniej uznał mnie za wystarczająco dojrzałego, by nawiązać ze mną intelektualny dialog. Zamierzał mnie ukształtować, czego zawsze pragnęła moja matka.

      Miał przyjaciółkę, wysoką i chudą jak kościotrup, która krążyła wokół niego jak zraniona żyrafa. Wuj nigdy nie zabierał jej ze sobą na rodzinne obiady. Na co dzień zajmowała się nim Georgette. Nie znam dobrze historii tego rodzeństwa, w moim domu nigdy się o tym nie mówiło. Wiem, że zostali wcześnie osieroceni, że Zeno przeprowadził niezwykle intratną transakcję, sprzedając jakiś obraz pochodzący z probostwa w Walonii, po czym pochwalił się siostrze nowym porschem 550, kabrioletem, kropka w kropkę takim, jakim rozbił się James Dean. Opuścili Belgię i wrócili do Włoch. Moja matka wyszła za mąż, ale jej stosunki z bratem nadal pozostały bliskie: więź łącząca rodzeństwo należy do tych nierozerwalnych, które karmią się otchłanią wspomnień. Georgette zajmowała się jego korespondencją, umawiała spotkania, chodziła z nim na wykłady, które wygłaszał na uniwersytetach, towarzyszyła mu w domach aukcyjnych, w nadmorskich i górskich hotelach. Otwierała drzwi arystokratom w tarapatach, którzy przynosili pod pachą owinięte w gazetę eksponaty z rodzinnych kolekcji, i właścicielom galerii z centrum, którzy mieli dokonać ekspertyzy. Zeno zdejmował wtedy okulary, przybliżał nagie źrenice do dzieł, krążył wokół, obwąchiwał. Jego uwagę zawsze przyciągał jakiś marginalny detal, jakieś pociągnięcie pędzlem w głębi obrazu. Piękno go wzruszało, równie łatwo jednak wpadał w gniew. Nienawidził stylu Fontany i wszystkich spacjalistów. Bywało, że w powietrzu ciężkim od zapachu oleju roznosiły się jego krzyki, a ludzie uciekali w popłochu, potykając się na schodach.

      Nie pamiętam, żeby okazywał mnie, swojemu jedynemu siostrzeńcowi, uczucie; raz tylko, na Boże Narodzenie, położył swoją twardą dłoń na mojej głowie. Fakt, że moja matka tak bardzo go kochała, budził we mnie bojaźliwą fascynację i niemą zazdrość. Mój ojciec też miał brata, ale ten umarł w młodym wieku. Pozostała mu tylko siostra Eugenia, kobieta o krótkich, siwiejących włosach, nosząca się jak mężczyzna, zamężna, ale bezdzietna. Nasza rodzina obfitowała w surowych i ekstrawaganckich dorosłych oraz licznych starców. Na mnie, jedyne dziecko, spoglądano ze strachem, jak na karalucha prosto od Kafki – wiadomo, że kiedyś urośnie i wszystkich pożre. Nigdy nie otrzymałem nic ładnego w prezencie, same domina i parasole.

      Raz wuj Zeno podarował mi marmurową mozaikę do samodzielnego układania. Pod koniec smutnego popołudnia chwyciłem to ciężkie pudło i wyrzuciłem je przez okno. Przez szpary w okiennicach obserwowałem, jak leci, jak się otwiera, jak kawałki mozaiki rozsypują się po podwórku. Przy trawniku stał woźny i patrzył w górę, odsunąłem się więc od okna. W tamtych latach często myślałem o samobójstwie. Nigdy więcej tak bardzo nie pragnąłem się zabić jak właśnie w dzieciństwie. A rzut mozaiką był próbą śmiertelnego upadku. Wtedy rozległ się dzwonek.

      W progu stał syn dozorcy, spoza złożonego pudełka z moją mozaiką wychylała się kanciasta i nieruchoma twarz.

      – Mój ojciec mówi, że to wypadło z waszego okna.

      Czarny żelazny szyb za jego plecami ział pustką, na piętrze nie było windy. Wszedł na piechotę. Miał przyspieszony oddech. Patrzył na mnie zadowolony z otrzymanego zadania, najwyraźniej był uczynnym i pilnym dzieciakiem. Miał opadające ramiona, muskularne uda, zakurzone buty. Dozorca w miniaturze. A przed nim ja, chudzielec: w tamtym czasie modliłem się nad jedzeniem, spędzałem posiłki na odcinaniu pasemek tłuszczu, na krojeniu coraz to mniejszych kawałków. Wyglądałem jak duch. Wszystko nas różniło, nie miał w sobie niczego, co mogło mnie zainteresować. Stworzony był z jakiejś ciężkiej materii, z oddechem jak u ropuchy, konwulsyjnym i gardłowym. Zerknął na ciemne mieszkanie za moimi plecami, poczerwieniał. Kusiło mnie, by zaciągnąć go do kuchni, wyjąć na stół kubki. To przecież też chłopiec, chociaż mało ciekawy i bez wyrazu. Mógł stać się odskocznią nadciągającego popołudnia. Mogłem wcisnąć mu w dłoń mojego żołnierzyka, pokonać go po tysiąc razy ciosami z bagnetu. Spojrzałem na mozaikę, którą dla mnie poskładał i którą teraz tulił jak skarb.

      – Nie wypadło, wyrzuciłem.

      Miał absurdalnie zaskoczoną minę.

      – Dlaczego?

      Zacząłem zamykać drzwi, żeby go przegonić.

      – Nie potrzebuję tego, robię porządki. Jeśli chcesz, możesz zatrzymać.

      Wyglądał tak, jakby się wahał, czy się rozpłakać z żalu, czy krzyczeć z radości. Patrzyłem, jak wkracza na otwierające się przed nim morze i jak nagle zamyka się w geście uległości. Podziękował, zapewnił, że jeśli się rozmyślę, odda mi mozaikę w każdej chwili. Potknął się na stopniu dokładnie wtedy, kiedy


Скачать книгу