Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
domu wróciłem, ledwo trzymając się na nogach. Nic nikomu nie powiedziałem. Dopadł mnie strach, sunął po mnie jak kraby po piasku, gdy wyrzuci je fala. Powracało wspomnienie ogromnego, stłamszonego kutasa, jego fioletowego czubka. Zastanawiałem się, dlaczego to spotkało właśnie mnie. Może wyglądam dziwnie, może wyglądam na innego. Jak doskonała ofiara przemocy, czułem się, jakbym to ja ją sprowokował.

      Pojawił się strach, że inni też dojdą do wniosku, że jestem dziwny i wyciągną przede mną swojego ptaka. Wróciłem do budowania zamków z piasku z małymi dziećmi, do kopania dołków.

      Pewnego dnia wybrałem jednego z tych malców, którzy nad morzem zamieniają się w albinosów z żółtym meszkiem na ciemnych plecach. Zacząłem się w niego wpatrywać, nie spuszczałem z niego oczu, najpierw dla zabawy, potem dla eksperymentu. Patrzyłem wzrokiem bez wyrazu. W tym przejawie dominacji ukojenie znalazły wszystkie moje pogrzebane frustracje. Połączyła nas tajemna i brutalna więź. Chłopczykowi zbierało się na płacz, ale nie zapłakał. Dalej grzebał łopatką w piasku, czułem jednak jego rozpacz. Oddalił się od pozostałych dzieci i trafił w moje szpony. Wiedział, że jest pułapce. Gdybym wstał, poszedłby za mną bez słowa protestu. Przez pół godziny trzymałem go w niewoli. Gnębienie tej małej, bezwolnej istoty, bez konieczności zbliżania się, sprawiło mi przyjemność. Potem spuściłem oczy i pozwoliłem mu odejść. Szedł do tyłu, w stronę matki rozłożonej na leżaku, w milczeniu wdrapał się na jej lepkie od oliwki nogi. I tak nie wiedziałby, co powiedzieć. A przecież został zgwałcony, otrzymał potężny cios. Dobrze znałem to pełzające pod skórą uczucie przerażenia. Spojrzałem w morze, wyrastałem na dziwaka.

      Latem syn dozorcy wyjeżdżał na zaledwie parę dni, wracał do rodzinnego miasteczka w Apulii. Tam miał rower i przyjaciół, z którymi bez przeszkód dogadywał się w dialekcie. Potem wracał jeszcze bardziej milczący, z tajemniczym spojrzeniem, jakby w tamtych gajach oliwnych nauczył się czegoś zakazanego.

      Natknąłem się na niego w stróżówce, zastępował swojego ojca. Zobaczyłem, jak z ciemnego pomieszczenia wyłania się sylwetka chłopca i zalewa ją wrześniowe słońce. „Cześć”. Z trudem go rozpoznałem. Bardzo urósł podczas wakacji. Przyszła do niego matka, podała mu dwa talerze, jeden na drugim, związane sznurkiem. Była środa, pierwsza po południu. Pobliska restauracja w środy nie pracowała, więc obiad dla wuja Zena przygotowywała żona dozorcy. Wuj nienawidził upałów i ścisku, dlatego latem nigdy nie opuszczał miasta. Siedział w swoim apartamencie, przed wentylatorem, w adamaszkowej bonżurce z czerwoną lamówką, którą wkładał nawet na ubranie i która wyglądała jak toga starożytnego władcy Rzymu.

      Przywołałem windę, żeby zjechała z góry. Chłopiec został ze mną z grzeczności. Zamieniliśmy kilka słów, inaczej niż kiedyś, bez wzajemnej pogardy, która towarzyszyła nam w minionych latach, przez nieśmiałość, może przez samotność. Nigdy nie byliśmy kolegami. Drażniła mnie myśl, że latem mógł spokojnie wejść razem z ojcem do mojego pokoju, dlatego gdy w ciągu roku nie mogłem czegoś znaleźć, w duchu winę zrzucałem na niego. Rzecz jasna matka nie przyjmowała moich skarg. „To najbardziej uczciwi ludzie pod słońcem”, uciszała mnie.

      – Wjedziesz razem ze mną?

      Pokręcił głową, ale wszedł do windy. Staliśmy zamknięci w środku, a na zewnątrz trzy liny przesuwały się obok siebie. Popatrzyłem na jego odbicie w lustrze: kolos z wybałuszonymi oczami, obok niego ja, pozbawiony niewinności chłopiec. A między nami przykryty talerz i smakowity zapach sosu.

      – Co mu niesiesz?

      – Gnocchi.

      – Szczęściarz.

      Na jego dziecinnej twarzy, niepasującej do reszty ciała, pojawił się smutny uśmiech, był tak samo zażenowany jak ja. Podniósł głowę, popatrzył w górę, między kraty, a jabłko Adama na jego szyi poruszało się tak, jakby coś przełykał.

      W październiku niespodziewanie znaleźliśmy się w jednej klasie. Chodziliśmy do rejonowego liceum, dużego i demokratycznego, znajdującego się w budynku w kształcie ośmioboku, z mnóstwem korytarzy, tętniących życiem. Siedzieliśmy w rzędzie pod oknem, Costantino kilka ławek przede mną. Widziałem jego plecy, łokieć, który się poruszał w trakcie pisania, i stopy, które podsuwał pod krzesło. W tej pozycji spędził mniej więcej cały rok. Uparcie się ignorowaliśmy. Fakt, że się znamy, wprawiał nas w konsternację, sam nawet nie wiem dlaczego.

      Wyrósł na dobrze zbudowanego, ale niezbyt wysokiego chłopaka, przeciętniaka. Źle się ubierał: spodnie niewiadomej marki i szorstkie swetry, które z czasem, w miarę dorastania, kurczyły się na nim. Dlatego miał zawsze odsłonięty kawałek zbyt białych pleców z rozstępami. Jakby kiedyś był gruby, a przecież nie był. Nawet głos mu się zmienił, teraz był mocny, metaliczny i załamywał się piskliwie jak u eunucha, co jednak po kilku miesiącach zanikło. Wtedy też głos mu się unormował i nabrał miękkiej, niskiej barwy. Wezwany do odpowiedzi, mówił ze spuszczonym wzrokiem, ze złożonymi nieruchomo rękoma i z rozstawionymi nogami. Nie był wybitnym uczniem, ale godnie kroczył po wytyczonej edukacyjnej ścieżce. Bez względu na uzyskaną ocenę dziękował profesorom i wracał na swoje miejsce nieco chwiejnym krokiem, z głową lekko przekrzywioną na bok. Tak minął rok, podczas którego należeliśmy do dwóch całkiem różnych światów. I właśnie tego roku makroskopijnych odmienności zaczęliśmy ostrożnie krążyć wokół siebie. Obaj próbowaliśmy zajrzeć do królestwa tego drugiego.

      Pewnego dnia skóra na twarzy zaczęła ciągnąć mnie od środka. Zaatakował mnie trądzik, moje oblicze zamieniło się w różową, pokrytą naroślami planetę. Rzadka broda z trudem przebijała się przez wyniszczone podłoże. W domu uczyłem się z twarzą pokrytą śmierdzącym specyfikiem na bazie gliny. Zapuściłem włosy, żeby powiększyć pole widzenia u moich rozmówców, i ciągle je poprawiałem, dbałem o ich czystość. W ciągu kilku miesięcy zmieniłem sposób ubierania się, wybrałem styl londyński – obcisłe spodnie i błękitne okulary. Byłem niski i chudy, wyglądałem jak komar przebrany za Johna Lennona. Costantino nosił krótko obcięte włosy i drapał się po karku, jakby coś mu przeszkadzało. Grywał w piłkę wodną na hałaśliwym basenie, z którego ja uciekłem po trzeciej klasie. Często trzymał pod ławką worek z ręcznikiem i kąpielówkami. Idąc na trening, wcinał bułkę zawiniętą w folię aluminiową. Mówiono, że jest silny. Że takiego nie dasz rady sobie podporządkować.

      Chodziliśmy tą samą drogą aż do skrzyżowania, na którym on skręcał w stronę pływalni miejskiej. Patrzyłem na niego od tyłu i ten obraz już zawsze mi towarzyszył: jego młode i krępe ciało, przekrzywiona głowa, wolna ręka zwisająca bezwładnie, jak grabie porzucone na stogu siana. Gdy się ogląda ludzi od tyłu, widać brzemię losu, jaki na sobie niosą, jakby w tej ich części, której sami nie mogą zobaczyć, skupiały się wszystkie cierpienia, myśli, nadzieje własne i poprzednich pokoleń, które sprzysięgają się przeciwko ostatniemu świadkowi, pchają go naprzód i jednocześnie szydzą z niego, z porażek, które nieuchronnie powieli.

      W klasie często był wyśmiewany. Ja też, idąc za nim, miałem ochotę się śmiać. Szedł zdecydowanym krokiem, ale tak, jakby coś go od tyłu przytrzymywało. I gdybym miał określić, gdzie leży epicentrum tego pługa zarytego w glebie niedojrzałego ciała, zszedłbym wzdłuż bruzdy biegnącej od łopatek do kości ogonowej, tej ostrej wypustki, skąd kiedyś wychodził ogon, zanim ewolucja go ludziom odebrała. Syn dozorcy wyglądał w moich oczach jak Minotaur uwięziony w labiryncie w Knossos.

      Nie podobało mi się, że znaleźliśmy się w jednej klasie. Ja ignorowałem jego, a on mnie. Zawsze stał z boku, utrzymywał kontakty tylko z kolegami spoza szkoły, ze starymi przyjaciółmi z gimnazjum, którzy uczęszczali do szkół zawodowych albo już pracowali. Jako


Скачать книгу