Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
wargami, teraz już go słyszałem. Moje ucho znowu zaczęło rejestrować dźwięki z otoczenia, które przebijały się przez głuchy huk, dalej dudniący w mojej głowie. Mdłości nadchodziły falami, a w deszczu wszystko pulsowało razem z przyspieszonym, głośnym biciem serca. Byłem jak konająca ryba, która rzuca się po piasku, wtulony w ramiona umarlaka, któremu najwyraźniej nie przeszkadzała aura. W słabym świetle dostrzegłem twarz Costantina, jego usta, które otwierały się i zamykały, jego poruszające się wargi. Z odsuniętej na czoło maski niewiele pozostało. Deszcz skleił mu włosy, spływał po dużej twarzy, z ust dobywała się para, jego oddech miał przyjemny zapach świeżo skoszonej trawy. Lodowata dłoń dotykała mnie po twarzy, głaskała. Pochylał się nade mną, jakby próbował mnie wskrzesić swoim tchnieniem. Jego rysy to się zbliżały, to rozmazywały, zatracały kontury. Nagle wydało mi się, że ma tylko jedno oko, jak mozaika przedstawiająca achajskiego wojownika, chwilę później oczy się mnożyły, krążyły w orbitach.

      Potem wszystko nabrało normalnych kształtów i zobaczyłem żywą postać, odcinającą się od płynnego tła, w którym chaotycznie biegały rozwrzeszczane cienie. Costantino kucał przy mnie, mocny, nieruchomy, jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko. Jego spojrzenie było zarazem uległe i szczere, matczyne i męskie. Teraz to już nie był jakiś obcy człowiek, który przyszedł mi z pomocą, to był on. Miałem ochotę go odepchnąć. Zrobiłem to później, kiedy znienacka wstałem. Ale te dwa momenty dzieliła pauza, podczas której nawet nie drgnąłem, i z pełną świadomością wpatrywałem się w tę zaskoczoną twarz, zalaną nieśmiałą radością, jakby całe życie czekał na chwilę takiej poufałości i dobroci. Z niedowierzaniem wsłuchiwałem się w przytłumiony głos, który mnie błagał, abym sobie poszedł, a jednocześnie zachęcał, żebym pozostał. Czy to był mój głos? A może jego przejął nade mną władzę za pomocą przenikliwego gwizdu, który przerwał ciszę w mojej głowie? Ta twarz była porażająco piękna i znajoma. Później nieskończenie wiele razy powracałem myślą do tej bolesnej epifanii zatopionej w ultradźwiękach.

      W milczeniu wracaliśmy do kamienicy, po raz pierwszy ramię w ramię. Jedną rękę przyciskałem do ucha, byłem przekonany, że pękła mi błona bębenkowa. Deszcz zelżał, połyskliwa powłoka ożywiała czerń asfaltu, mijali nas przebrani ludzie w perukach, z gumowymi pałkami, faceci z warkoczami plecionymi z włóczki. Szturchali nas, pośród pisków rozwierali szeregi, po czym zamykali je jak ławice kolorowych rybek. Było jeszcze wcześnie, wszyscy zmierzali w tym samym kierunku, w stronę centrum, tylko my szliśmy pod prąd. To był żałosny spacer, chciałem jak najszybciej się od wszystkiego uwolnić. Costantino na powrót nasunął maskę umarlaka. Zostawiłem go w tym absurdalnym przebraniu pod schodami, w miejscu, gdzie mech wżerał się w tynk.

      Strach przez głuchotą opanował wszystkie moje myśli, krępował mi ruchy. Znowu słyszałem każdą częstotliwość, ale gwizd pozostał. Moja zdolność słyszenia pogłębiła się, jakby wypadek wyważył jakieś drzwi, które zacięły się na zardzewiałych zawiasach. Poza tymi skrzypiącymi drzwiami rozpościerała się hiperboliczna przestrzeń, w której dźwięki były dziewiczo czyste, ostre, przerażające. Czułem się tak nieswojo, że zacząłem oddalać się od świata. Moja matka zaprowadziła mnie do jednego laryngologa, potem do drugiego, przyjaciela ojca. Nie miałem żadnych obrażeń, błona bębenkowa była cała. Wyciągnięto tylko czop z woskowiny: po szyi spłynął czarny, rozpuszczony skrzep. Na kilka godzin poczułem się lepiej. Potem gwizd tylko się nasilił w niezaczopowanym kanale, teraz rozlegał się jak sygnał karetki w tunelu.

      Ograniczyłem wyjścia, omijałem hałaśliwe miejsca. Bałem się wewnętrznej eksplozji. Brat ojca umarł na tętniaka, w milczeniu czekałem na to samo. Miałem szesnaście lat, ale już zastanawiałem się nad sensem swojego życia. Patrzyłem w lustro i godziłem się z wyrokiem. Patrzyłem na siebie jak na żywego trupa, widziałem wielką rzekę tego, co mnie czeka i czego nigdy nie osiągnę. Nigdy nie będę miał własnej rodziny, własnego domu, nigdy niczego na świecie nie dokonam. W ciągu tych kilku miesięcy gwałtownie urosłem. Ucięta głowa mojego losu toczyła się za moimi plecami, po pustyni pełnej twarzy i miejsc. Podnosiłem złamaną lancę i ciskałem nią daleko, w wieczność, gdzie wszystko ulega powtórzeniu przy zachowaniu własnej wartości, własnego labiryntu bólu. Dni płynęły obok mnie, a ja stałem jak grecki posąg, jak młody Apollo wznoszący się ponad cierpienia śmiertelników, i obejmowałem zimną materię, która przypieczętowała moją hipotezę o życiu.

      Zaczęły się lekcje filozofii. Początek wszystkiego, woda, powietrze, przyszłość. Istota i kres. Myślenie stało się terapią, ucieczką od siebie samego. Heraklita rozerwały na kawałki psy, a mnie – dogorywająca langusta. Ten niesłyszalny dla ludzi dźwięk stał się we mnie jak najbardziej prawdziwy i realny. Wiązałem książki gumką, ubierałem się, szedłem do klasy. Na moją ławkę opadał z góry ciemny stożek. Gwizd miękko przesypywał się w mojej głowie jak piasek w klepsydrze. A napięte nerwy strzelały jak gumki. Pojawiły się u mnie różne tiki: marszczyłem nos, wytrzeszczałem oczy. Mój wygląd też się zmienił, kładłem się spać na wpół ubrany, z domu wychodziłem w kurtce narzuconej na pomiętą koszulkę, zrobiłem się antypatyczny. Ale w tym przełomowym wieku każdy miał jakieś odchylenia, dlatego nikt w klasie nie zwracał uwagi na mój upadek. To były zjadliwe lata zamachów terrorystycznych i szczęśliwych Cyganów. Ja trzymałem się z tyłu, bałem się akustycznych ekscesów, syren, głośników.

      W kwietniu nadal źle mi szło z greki, nauczyciel angielskiego mnie nie lubił, stoczyłem się też z fizyki. Takie trójstronne przymierze to poważne ryzyko. Matka na wywiadówkach mówiła profesorom o moich problemach rozwojowych. Drażniło mnie, że ze strapioną miną rozpowiada o mojej niższości. Zrobiłem się wulgarny. Pewnego późnego popołudnia wszedłem do kościoła i stanąłem przed ołtarzem tylko po to, żeby bluźnić. Z dłońmi na ptaku. Przez cały różaniec.

      W tym czasie emocjonalnej huśtawki dokonała się przemiana hormonalna. Moje ciało wreszcie wystrzeliło w górę, nos urósł, zostawiając w tyle oczy. Włosy zamieniły się w matowy wiecheć. Po raz pierwszy ujrzałem własną spermę, niewiele różniła się od rozpuszczonego wosku. Zacząłem pić. Wino podkradzione ojcu, które szwajcarskim scyzorykiem otwierałem w łóżku. Wprawiałem się w zamroczenie, a alkoholowa kipiel pochłaniała wszystko, zarówno wewnętrzny harmider, jak i rubinowego towarzysza. Potem, w środku nocy, zrywałem się w przekonaniu, że spadam w otchłań, a langusta ze mną. Z trudem zmuszałem się do nauki, zalewała mnie apatia i bladość, które eksplodowały w moim coraz bardziej zniechęconym i anemicznym sercu. Nawet moje oczy pomatowiały. Poznałem, co to prawdziwy smutek. Poznałem, czym jest wrogie ciało, które kryje w sobie wrogie hordy wojowników, ostrzących broń wewnątrz mojego ucha. Po sześciu miesiącach takich katuszy, w wieku szesnastu lat przypominałem kloszarda.

      Czy były jakieś podchody, wrażenia, przeczucia? Nie potrafię sobie niczego przypomnieć. Ten gwizd oddalił mnie od świata i sprawił, że błąkałem się po osobistym i pełnym boleści wymiarze. Teraz mogę jednak powiedzieć, że jeden objaw pogrzebał inny. Teraz mogę powiedzieć wiele rzeczy, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy, kiedy zwyczajnie żyłem.

      Tamtego dnia było zebranie, wracałem sam do domu. Costantino zwolnił kroku, poczekał na mnie. Od eksplozji nie spotykaliśmy się poza szkołą. Drażnił mnie, jego obecność nasilała dolegliwości, które towarzyszyły mi jak brzęk puszek trędowatemu. Jego głupia twarz wpatrywała się we mnie.

      – Mam dzisiaj mecz.

      Jadł bułkę z jajecznicą, oderwał kawałek i mi go podał.

      – Nie dotknąłem nawet ustami.

      Ręka mu drżała. Wgryzłem się w bułkę, w jajecznicę, połknąłem w całości, z nadzieją, że się zadławię. Uśmiechnął


Скачать книгу