Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
mnie wzrokiem, wpatrywał się w moje plecy, licząc, że się obrócę. Ale ja nie szukałem jego. Do cholery, czego on ode mnie chce?

      Na pokładzie niektórzy śpiewali, chcieli, żebym wziął gitarę, ale mnie pulsowało w uszach, pokręciłem więc głową. Przypominaliśmy bydło idące na rzeź, po raz ostatni przeganiające ogonem muchy. Nasze poczucie humoru było wymęczone, jak po rumianku. A żarty leciały jak dogorywające ptaki, nikt ich nie chwytał. Ciemne okulary, nudności wzbudzane falami, jak ciemne namioty na wietrze, absurdalne uczucie złości i rozdrażnienia, które nie chciało nas opuścić.

      Dom mnie przeraził, zasmakowałem wolności i chciałem odejść, byłem już mężczyzną. Wysypałem rzeczy na podłogę, służąca wrzuciła je do pralki, ja padłem na łóżko. Cały następny dzień byłem w dziwnym nastroju, jakby zawieszony w powietrzu i jednocześnie skoncentrowany jak linoskoczek, który musi przejść po linie i dotrzeć na drugą stronę. Połyskliwe kawałki wspaniałego tygodnia układały się w coraz to nowe obrazki, jak szkiełka w kartonowej tubie. Brakowało mi kolegów, wszystkich mi brakowało, ale do nikogo nie zadzwoniłem. Leżałem skulony i pogrążony w absolutnym bólu. Bo jaki sens miałoby rozmawianie za pośrednictwem kabla, przypominanie sobie o raju? Od tamtej chwili już zawsze bałem się wspomnień. Miliony razy uciekałem od nich, nie miałem swoich zwyczajów, żeby niczego nie opłakiwać. Bo od tamtego dnia nic nie jest dla mnie bardziej okrutne niż cudowne wspomnienie.

      Spoglądałem na sufit z mojego dzieciństwa i czułem się zaatakowany od środka, w nerwach, w mięśniach. Przed oczami przelatywały mi pojedyncze wyskoki, bezapelacyjna harmonia, organizm złożony z nas wszystkich, jednorodne ciało. Zrobiłem duży krok naprzód, stałem się kimś innym. Jak więc miałem wrócić do poprzedniego życia?

      Gdy moja matka weszła do pokoju i mnie pogłaskała, po raz pierwszy nie odczułem ulgi. Zasmakowałem życia, jego pełni i jego nieładu. Teraz miałem już porównanie, wspiąłem się na szczyt i oddałbym życie, żeby znowu stanąć nad rozciągającą się pod nim przepaścią.

      Costantino zrobił mi dobrze. Inni od dawna już spali, gdy my przekraczaliśmy pewną granicę. W głowie szumiało jeszcze wspomnienie grupowej zabawy, wszystkich chłopaków, roześmianych, na łóżkach, onanizujących się. Cała nasza rozmowa, cała ta szeptanina była wyrazem niepokoju, chęcią przedłużenia nocy, żeby to, co uporządkowane, zniknęło, żeby u progu następnego dnia nastał nowy porządek i uchylił drzwi do miejsca, do którego moglibyśmy chyłkiem się przecisnąć. Zamknąłem oczy i zanurzyłem się w szczelinę między ciemnością a światłem, w miękką, cichą bańkę, w której wszelaka materia nabiera bezwładu. Jego dłoń była tuż obok. Jego ciepła, duża dłoń sługi. Noc dobiegała końca. Nasza ostatnia, piracka noc.

      Położył rękę na moim napiętym brzuchu, na pulsującej tafli złożonej z mięśni i krwi. Od kilku chwil milczeliśmy. Udałem, że śpię. Westchnąłem, wypuszczając całe powietrze z płuc, i to był znak. Zsunął dłoń na moje przyrodzenie. Poczułem jego ciepło. Sam tak robiłem, kiedy nie mogłem zasnąć. Jego ręka była gładka jak mąka. I w żadnym razie nie śmiała. To było coś nowego, bo to nie była moja ręka. Poruszał nią z tą samą łagodnością i siłą jak wtedy, kiedy na podwórku zwijał wąż do podlewania. Zmusiłem się, by nie zakaszleć, by nie oddychać zbyt głośno.

      Ten gest spadł na mnie z góry, jak mozaika, którą ja wyrzuciłem, a on podniósł i dla mnie ułożył. Jak achajski wojownik bez oka. Ta pusta orbita teraz spoglądała na nas z daleka. Usłyszałem, że wstrzymuje oddech. Był wolniejszy, nauczył mnie nowych rzeczy, jakbyśmy zamienili się członkami, jakby mnie znał. Tłumiłem jęk, cały drżałem. Serce szarpało mi się w piersiach. Przez rzęsy obserwowałem jego wzwód. Cały wieczór nie mogłem przestać myśleć o jego rozchylonym szlafroku.

      Leżeliśmy tak, uzbrojeni w ciemność, jak dwaj zranieni wojownicy. Potem, dysząc ciężko, jakbym miał się stoczyć, odwróciłem się na drugi bok. Kiedy zrobiło się jasno, popatrzyłem na jego kark i włosy. Pomyślałem, że mógłbym tak całe życie spędzić z zamkniętymi oczami i jego ręką, która się porusza, podczas gdy ja udaję, że śpię.

      Rano nie zaszczyciłem go ani jednym spojrzeniem, rzuciłem tylko w jego stronę but, który leżał pod łóżkiem, włożyłem okulary przeciwsłoneczne i pokazałem mu plecy. A jeśli na ułamek sekundy nasze spojrzenia się spotkały, ogarniała mnie odraza do jego wzroku, słodkiego jak u dziewczyny w dzień po. Walił mi konia, i co z tego? Spróbowałem innej ręki, i co z tego? Wielu z nas dotykało się po ptaku w towarzystwie innych, fotografowało się dużym i brudnym polaroidem.

      W poniedziałek nie pojawiłem się w szkole. Mimo to wstałem o siódmej rano i czekałem, aż Costantino przejdzie przez podwórko. Był punktualny, z książkami, z torbą na pływalnię. Nie popatrzył w górę, szedł prosto przed siebie.

      Teraz jego uprzejmość mnie denerwowała. Gdy go mijałem, miałem ochotę go popchnąć, walnąć po plecach. Jeśli już się do niego odzywałem, to tylko opryskliwie. On czuł moją wrogość. Siedział na swoim miejscu z odkrytymi lędźwiami, z rozstępami, nieruchomy jak patyczak. Co najwyżej z lekko przekrzywioną szyją, jakby bał się, że może natrafić na moje oczy. Układałem na stole stos z książek, żeby nie patrzeć na jego baranią, ogoloną głowę.

      Wychował się u księży, w ich ośrodku rekreacyjnym, nie było niedzieli, żeby przed obiadem, u boku rodziny, nie ssał poświęconej hostii. Wyglądał tak, jakby był pokryty patyną obłudy, słabą poświatą uprzejmości, pod którą kryje się strach. Najchętniej bym go ośmieszył, opowiedział wszystkim, że w tym potężnym ciele, za tą męską miną kryje się onanista, pedał wyrosły w cieniu klech. Tam pewnie go tego nauczyli, w zakrystii. W mojej rodzinie byli sami ateiści, a mój wuj był zagorzałym antyklerykałem. Ludzie oświeceni, rozsądni. Dlaczego pozwoliłem mu na coś podobnego? Gwizd podsycał moją nienawiść. Nie cierpiałem go od zawsze, ale on ciągle plątał mi się pod nogami, kręcił się w pobliżu.

      Przed szkołą czekała na niego gruba dziewczyna z kręconymi włosami w różowej bluzce ze świecidełkami. Zachowywała się dość obcesowo, popychała go, wyrywała papierosy z ust, on się śmiał, ale widać było, że ma już dość. Któregoś wieczoru spotkałem ich w tunelu obok targu warzywnego, przy ścianie całej w jakieś bazgroły i nielegalne ogłoszenia. Costantino trzymał ją za biodra, prawie leżał na niej, jak wór. Niewiele różnili się od dwóch spółkujących psów.

      Sprawiłem sobie psa. Nie kupiłem go, lecz znalazłem. Zabrałem ze sobą do domu. Nikt nie ośmielił się protestować. Mój ojciec miał kiedyś labradora, ale był już stary, kiedy ja się urodziłem. Przez całe dzieciństwo marzyłem o szczeniaku i teraz, kiedy patrzenie na tę mordkę udającą gryfona nie dawało mi już żadnej radości, wreszcie go miałem. Zajmowałem się nim z maniakalnym oddaniem. Pewnego letniego dnia, gdy wyprowadzałem psa nad rzekę, Costantino przyłączył się do nas. Przykucnął, pogłaskał go, ku wielkiej radości zwierzaka pozwolił wylizać się po rękach i twarzy. Zaczęliśmy rozmawiać. Był zakochany w psach, powiedział, że jego dziadek ma siedem, wszystkie myśliwskie. Pomyślałem o budach, przy których na wsi trzyma się psy, o nieustannym szczekaniu, o zawodzeniu unoszącym się we mgle o świcie. Pomyślałem, że bardzo się różnimy i że powinien zostawić mnie w spokoju. Oparliśmy się o murek. On opowiadał o grubej dziewczynie, zdradził, że ją przeleciał. Patrzyliśmy na fale w kolorze siarki, na wyrzucone przez wodę kawałki drewna i blachy. W błocie nieruchomo tkwiła pralka z zardzewiałym okiem, skończyła nad rzeką kilka sylwestrów temu.

      – Ale już nie jesteśmy razem.

      – Dlaczego?

      – Bo to kurwa była.

      Poczułem w sobie ogień,


Скачать книгу