Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
się, że źle skończył. Wiedziałem, że chłopaki znad rzeki torturują zwierzęta. Raz widziałem syna mechanika, jak w plastikowym worku wypełnionym wodą trzymał dogorywającego kota.

      Nasze zabawy polegały na obrzucaniu się workami z wodą i jajkami. Na koniec roku, w czyimś garażu zorganizowaliśmy imprezę. Byłem smutny, sam nie wiem dlaczego. Wiedziałem już, że należę do tego rodzaju ludzi, którzy łatwo wypadają z pola grawitacji i nikt ani nic nie jest w stanie ich powstrzymać. Wyłączają się i już. Gdy czekałem na metro, odczułem strach przed samym sobą: odsunąłem się od torów. Byłem zestresowany jak pies, który ciągle podnosi łapę i znaczy zbyt otwarty obszar, nękany przez bandy innych psów. Wziąłem prysznic, ubrałem się porządnie: czerwona koszulka i sztruksowa, marmurkowa kurtka. Wlałem w siebie tyle alkoholu, że poczułem się jak obślizgła żmija. Przez pół godziny skakałem w rytm rockowych przebojów, lubiłem sam tańczyć, lubiłem grać. Byłem pijany i prawie głuchy, robiłem z siebie widowisko. Jeśli dorwałem jakąś dziewczynę, brałem ją w obroty, lubiłem sam przed sobą się wygłupić. Inni służyli tylko za lustro.

      Tego wieczoru Costantino wyglądał jak starzec, miał na sobie blezer à la Peppino di Capri. Przeparadował przede mną, uwieszony na jakiejś lasce w okularach. Chociaż niewiele się ruszał, robił to w rytm, miękko przenosił ciężar z jednego pośladka na drugi. Patrzyłem, jak żartuje i pali.

      – Masz papierosa?

      Usiadłem obok i też zapaliłem. Byłem cały mokry od potu, wokół mnie same szkliste od skrętów oczy, alkoholowy chlew. Otworzyłem usta, żeby rozluźnić szczęki.

      Obok przeszła Delfina, zmierzwiła mi włosy, wzięła moją twarz w swoje ręce, prawie ukręcając mi szyję, i pocałowała mnie w usta.

      – Jak się masz, kotku?

      – Tak sobie.

      Usiadła mi na kolanach, wypiła z mojego kieliszka. Podobała mi się, miała czystą i zdesperowaną twarz, a takie zawsze robiły na mnie wrażenie. Widziałem ją, jak tańczyła, jak podnosiła nagie ramiona. Zacząłem ją pieścić, delikatnie odsunąłem ramiączko od stanika i pocałowałem jej siną skórę naciągniętą na białe kości.

      Costantino udawał, że nie zwraca na to uwagi, wpatrywał się w swoją szklankę. Był zamyślony, a może zdychał jak jeden z tych wielorybów, które przypływają z dalekich mórz i kończą na zatłoczonej plaży. Coś podczas ich podróży poszło nie tak, oderwały się od grupy, zafascynowane światłem, anemonem na dnie rafy, a kiedy chciały wrócić, było już za późno. Błąkały się więc w ciszy i w ciemności, płynąc za oddalającym się echem.

      Zaczął ruszać nogą, chyba całkiem podświadomie. Jego twarde udo drżało obok mojego. To był tik, w szkole też tak robił. Drażniło mnie to, napawało niepokojem.

      Porzuciłem ramiączko Delfiny, wiedziałem, że to ją zaboli. Wygięła szyję, po jej skórze przebiegł dreszcz. Podobała jej się ta zabawa w niewinne pieszczoty i ekscytujące zranienia. Zbliżyła się do mojego ucha z otwartymi ustami. Nie chciałem, żeby mnie ugryzła w tak czułe miejsce. Ścisnąłem ją w wąskiej talii, była naprawdę koścista, kciukiem przejechałem wzdłuż jej kręgosłupa, odgarnąłem włosy z ramienia, wyciągnąłem język i polizałem ją w bliznę po szczepionce. Wyglądało to na nie wiadomo jakie czułości, na początek relacji, w rzeczywistości jednak kręciło mnie tylko erotyczne podniecenie, nie zamierzałem wyjść poza symulację. Noga Costantina podskakiwała, jakby wybijała rytm, całkowicie oderwana od niego, od reszty ciała.

      Zostawiłem Delfinę w spokoju, dałem jej na koniec klapsa w pupę, wziąłem swój kieliszek i powiedziałem „Na razie”. Ona wstała i zniknęła w tłumie.

      Costantino wpatrywał się w masę zbitych ciał, gestów, w imprezę, która teraz była mu całkiem obojętna. Wyglądał jak ryba, która zobaczyła plażę nocą, światło na powierzchni, i za późno się zorientowała, że wody jest za mało, że morze nie jest nieskończone.

      Spojrzałem na nerwowo skaczącą nogę, na to ujście wszystkich jego niepokojów, wszystkich chłopięcych frustracji. Wyciągnąłem rękę, położyłem dłoń na jego udzie i przytrzymałem z siłą.

      – Przestań.

      Ścisnąłem, wbijając palce w napięty mięsień.

      – Stój.

      Czułem, że mięsień powoli się uspokaja pod moim naciskiem, jak poskromione źrebię. Poruszyłem palcami, jakbym go głaskał. Wziąłem głęboki oddech. Chciałem mu coś powiedzieć, sam nie wiem co.

      „Wszystko w porządku – chciałem powiedzieć – zobaczysz, obu nam się poszczęści, dorośniemy i nadejdzie dzień, kiedy będziemy duzi i bardziej pewni siebie, podobni do naszych bliskich, ty do swoich, a ja do swoich, i nie będziemy już tak cierpieć. Bo tylko młodość miesza szyki, potem każdy pójdzie w swoją stronę. Rozstaniemy się w zgodzie i pewnego dnia się spotkamy, klepiąc się radośnie po plecach, jak dwaj dalecy kuzyni: jak się masz? Ja mam się dobrze, sam widzisz, jeszcze nie rzuciłem się z okna”.

      Dłoń Costantina spoczęła na mojej i całkowicie ją przykryła.

      Siedzieliśmy tak chwilę, patrzyliśmy w nicość, w niewyraźne człowiecze tło. W telewizji leciała transmisja z meczu rugby. Przyglądaliśmy się zmaganiom na pierwszym, na drugim polu. Ogarnął nas błogostan, jego dłoń na mojej była jak nagie ciało.

      Wykonałem gest, który podobał się dziewczynom: odgarnąłem włosy z twarzy i założyłem je za ucho, chociaż wiedziałem, że i tak opadną na czoło. Uśmiechnąłem się, opuściłem głowę, Costantino również skulił się w ramionach. Siedzieliśmy i spoglądaliśmy na świat od dołu, kątem oka, bacznie, jak psy spod długiej sierści.

      – Biedaki – powiedziałem.

      – Kto?

      – Oni. Wszyscy.

      Costantino roześmiał się i przytaknął. Głaskał mnie po ręce, ściskał ją.

      – Guido.

      Moje brzydkie imię w jego ustach brzmiało pięknie.

      – Wiesz, że bardzo cię lubię.

      Spłonąłem w środku, zalała mnie błogość. Myśli i czas płynęły swobodnie. Teraz jego dłoń pociła się. Czekał na coś, ale ja dalej milczałem. Skłonił głowę w moją stronę i z bliska wpatrzył się we mnie.

      – Wyjdziemy?

      – Dokąd?

      – Dokąd chcesz. Na zewnątrz.

      Wpatrzyłem się w jego oczy. Jego wzrok był teraz inny, rozpalony, błagalny. Całkowicie uległy. Przeraziłem się.

      – Ale ja taki nie jestem… – odparłem.

      Uśmiechnął się, jego usta były równie wilgotne co oczy.

      – Jaki?

      Obok nas przeszedł Robertino, wychwyciłem jego aluzyjne spojrzenie. Głową skinąłem na ten chudy tyłek, który rzucił się w wir tańca. Wyglądał jak najbrzydszy reprezentant świata.

      – Jak ten tam.

      Jak mogłem uniknąć takich myśli? Prześladowały mnie od tamtej pamiętnej nocy. Faceci, którzy rzucają się na siebie… Ciągle widziałem nagiego mężczyznę na plaży, który mnie do siebie przywołuje.

      Gwałtownie cofnąłem dłoń, wyrwałem z jego uścisku. Założyłem ręce na piersi. Słyszałem, jak w gardle hamuje beknięcie. Złożył dłonie, splótł je, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić, wyłamywał sobie palce.

      Pewnego wieczoru, przed


Скачать книгу