Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
zobaczyłem, że ogarnia ją gniew typowy dla kogoś, kto w drugim człowieku dostrzega swoją własną, nieznośną wadę, uśmiechnąłem się z satysfakcją. Wiedziałem, że muszę sobie na to serce zapracować, że dla niej nic nie jest z góry założone. Skóra na jej brzuchu była napięta i jędrna tak jak czoło i musiałem dobrze przyjrzeć się jej jedynej fotografii z czasów, gdy była w ciąży, by upewnić się, że naprawdę mnie urodziła, bo często nachodziło mnie podejrzenie, że zostałem wzięty z tylnych półek magazynu z porzuconymi dziećmi. Ale nigdy ani przez chwilę nie szukałem jej współczucia. Była uprzejma i szczodra dla potrzebujących, w duchu jednak czułem, że jej serce się wzdraga, a umysł buntuje w obliczu tej licznej populacji, która bez własnych zasług ucieka się do wzbudzania litości i poczucia winy u innych za to, że im się poszczęściło. Była ateistką odporną na wszelkie pokusy religijności, na stadny pęd. Była szczera i samotna, znienawidzona przez inne matki, u których budziła zawiść. Zimne ciało niebieskie na jednym z najbardziej rozpalonych sklepień.

      Nagle pojawiła się w domu krucha, ogłuszona. Początkowo nie przykładałem do tego wagi, za bardzo pochłaniały mnie inne sprawy. Wracałem i natykałem się na jej piękną sylwetkę, delikatnie pomarszczoną, bez obcasów, z rozmazanym makijażem. Z nogą zwisającą z oparcia fotela, z otwartą książką na piersi, z oczami wpatrzonymi w jeden z jej uroczystych bezkresów. Kochałem ją na odległość i teraz jej obecność była dla mnie zarazem krępująca, jak i nic nieznacząca. Zbyt ludzka, bym mógł się pogodzić z tym, że to naprawdę Georgette.

      Zaczęło się to powtarzać bardzo często, aż w końcu przerodziło w codzienność: gdy wracałem, znajdowałem ją na fotelu, często drzemiącą. Sądziłem, że pewnie jest zmęczona, że się starzeje, że to jedna z jej przerw, by zebrać siły, zanim na powrót rzuci się w wir życia, ucieknie w swój świat. Sam nie wiem, co sobie myślałem. Byłem rozkojarzony. Czasami pukała do moich drzwi i stała tak, oparta o ścianę, z rękoma założonymi z tyłu, z poszarzałymi oczami w sinej, pomarszczonej otoczce, ze wzrokiem przygaszonym przez zmęczenie i przez myśli, które wlekły ją za sobą w pyle. Stała, ale tak naprawdę nie była obecna. Jej postać przybrała dziwny, czasami wręcz niepokojący wygląd. Siliła się na uśmiech, ale czułem, że walczy ze złym nastrojem, efektem dziennej drzemki, z resztkami cienia, od którego nadaremnie próbuje się uwolnić.

      – Guido, mogę usiąść na twoim łóżku?

      To była jedna z największych niesprawiedliwości losu, chciało mi się wyć.

      Podciągała nogi pod siebie, zmysłowo kładła swoją szczupłą sylwetkę. Leżała na moim łóżku, gdzie przez całe życie na nią czekałem. Zamykała oczy, jej lekko rozchylone usta drżały. Chciałem ją zabić, udusić poduszką. Ale nie zrobiłem tego. Stałem u stóp śpiącej królewny. Pociła się. Gdzie się podział jej wachlarz? Chłodziłem ją zeszytem.

      Od zawsze cierpiała na anemię. Nieznany dawca przekazał jej w darze ukrytą żółtaczkę. Nagle, po wielu, wielu latach, wątroba się zbuntowała i zrobiła sobie wolne. Kazano jej ograniczyć proteiny, radzono dbać o higienę jelit. Przeszła terapię interferonem – silnym lekiem, odpowiedniejszym dla konia niż dla kobiety.

      Dzienny letarg o zmierzchu przemieniał się w swoiste uroczyste zadziwienie. Mój ojciec w środku nocy robił jej kawę, Georgette go przepędzała, wrzeszczała, że chce być sama, że on następnego dnia musi przecież iść do pracy. Słyszałem, jak przetrząsa mieszkanie, otwiera szafy, wyciąga rzeczy. Potem trzaśnięcie drzwiami i nierówny, szybki stukot obcasów na podwórku. Nikt nigdy się nie dowiedział, dokąd ucieka. Krążyła wokół ukochanych zabytków, barokowych kościołów z olbrzymimi zaryglowanymi portalami, w opustoszałym i fosforyzującym w ciemnościach mieście.

      Którejś nocy podążyłem za nią. Weszła do jakiegoś baru, potem wyszła, przytrzymując się ścian, aż do następnego. Na koniec wsiadła do nocnego autobusu. Drzwi się zamknęły, przytrzaskując skraj jej płaszcza. Pobiegłem za autobusem, wyszczerzyła zęby, usiłując wyrwać płaszcz. Nie wiem, czy zobaczyłem na jej twarzy szaleństwo: deformacja odbyła się w mgnieniu oka, jak gwałtowny grad, który rozbija szybę w szklarni, kaleczy liście, wywraca doniczki.

      Może moja matka od zawsze piła. Gdy dorosłem i sam zacząłem systematycznie kosztować alkoholu, coś sobie przypomniałem. Pod koniec każdego upojenia budził się we mnie zawsze ten sam ból, którego szukałem, smak jej oddechu, kiedy wróciwszy w nocy, pochylała się nad moim łóżkiem i w porywie matczynego współczucia całowała mnie.

      Alkohol zatruwał jej ciało i odbierał świadomość. Któregoś dnia znaleziono ją na ulicy, zagubioną, bez kluczy, w samej koszulce, boso, z nagimi, pokrytymi plamami nogami. Nie wiem, jak długo błąkała się w takim stanie. Trafił na nią Gino, fryzjer. Wracał właśnie z targu i zobaczył moją matkę przed jednym z parkingów. Rozpoznał w niej elegancką panią, którą wielokrotnie czesał, wziął ją pod ramię i uprzejmie odprowadził do domu.

      Wracałem wtedy z uniwersytetu. Koniec końców, wykluczywszy inne opcje, poszedłem na politologię. Zwyczajna poczekalnia, żeby odsunąć dorosłe życie na następne cztery lata. Zobaczyłem, że moja matka siedzi w stróżówce owinięta w koc. I z pomarańczą w dłoni. Ta pomarańcza już zawsze pozostanie w mojej pamięci, być może dostała ją od fryzjera, sam nie wiem, w jakim celu. To jeden z tych gestów, które ludzie wykonują, by przywrócić normalność, bo nie wiedzą, co innego mogliby zrobić.

      Żona dozorcy wkraczała żwawym krokiem, z zapachem chloru, by dać jej zastrzyk. „Dzień dobry, jak się pani czuje?” Matka opierała się o biblioteczkę, ściągała odrobinę rajstopy, zachowywała niewzruszoną twarz. Potem kobieta szła do mieszkania wuja. Teraz to ona zanosiła mu obiad.

      Costantino wyjechał do wojska, ogolony i z plecakiem na plecach wsiadł do pociągu. Mógł poczekać. Poszedł na akademię rolniczą i zdał już pierwszą sesję. Ale wolał uciec. Ja nie podszedłem do żadnego egzaminu, ale uznano mnie za niezdolnego do służby, miałem wędrujące jądro.

      Tamtego dnia zamierzałem porozmawiać z ojcem. Nigdy nie zaglądałem do jego gabinetu, byłem tam może kilka razy, sam nie wiem, jakim cudem znalazłem się pod drzwiami. Zsiadłem ze skutera, wszedłem do nowoczesnego budynku z cementu i z przyciemnianych szyb. Drzwi były otwarte, przed chwilą wyszli pacjenci. Ruszyłem przed siebie, prosto do jego drzwi.

      To było zaledwie kilka sekund. Rzut okiem. W taki sposób umierają całe układy słoneczne, w jednej chwili. Urwane kawałki, co do których nie masz pewności, czy je widziałeś, a mimo to od razu jesteś pewien. Bo ciało mówi za ciebie. Ciało młodego chłopaka, który w zwyczajny dzień idzie do swojego ojca po radę. Nigdy tego nie robiłeś, ale teraz chcesz usiąść przed jego biurkiem jak pacjent, chcesz zobaczyć go w fartuchu, wiesz, że to bardzo szanowany w środowisku człowiek. Ty nigdy go nie szanowałeś. Ale dzisiaj chcesz spróbować. Dlatego jesteś tutaj, w miejscu, gdzie on jest kimś. Może poprosisz, żeby przyjrzał się pieprzykowi, który cię swędzi pod pachą. On weźmie lupę, przybliży się, powiększy tę niewinną brązową plamkę.

      „To nic, Guido”.

      Opuścisz koszulkę, popatrzycie na siebie. Chcesz z nim porozmawiać o twojej matce. Nigdy o niej nie rozmawialiście. On powie o albuminie i bilirubinie, o marskości wątroby i o encefalopatii wątrobowej. Dysponuje słowami. Ty nie wiesz, co powiedzieć. Może chcesz po prostu płakać. Wyobrażasz sobie, że stoi przy oknie, w długim, białym fartuchu na chudym ciele, z rękami, jak zazwyczaj, splecionymi z tyłu: puls prawej ręki ściśnięty w lewej dłoni. Zaczerwienione oczy wyglądają na zewnątrz.

      Ale nie, nie w tej pozycji go zastaniesz. On siedzi.

      Twoje ciało nagle zamienia się w otwartą dziurę, przez którą przebiega lodowaty


Скачать книгу