Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
proporcje: my, mężczyźni, przyjaciele od dziecka, i ona – kolorowy dodatek, dlatego jeśli chce przetrwać, lepiej, żeby pilnowała swojego miejsca.

      Sprytna była z niej lisica. Stała tuż przy mnie, ale patrzyła wzrokiem odległym, jak badacz. Założyłem włosy za uszy.

      – Sprawiłeś sobie kolczyk?

      Costantino zbliżył dłoń do mojego ucha, ale mnie nie dotknął. Przytaknąłem.

      – Fajny.

      Rossana prychnęła.

      – Nie podoba mi się, gdy faceci noszą kolczyki.

      Wtedy zrodziła się nieufność, która już nigdy nie zniknęła, co więcej, nasiliła się przy bliższym poznaniu. Teraz rozgadała się o bzdurach, potrząsała włosami, rękami zakutymi w bransoletki, tyłkiem szerokim jak miska klozetowa.

      – Pieprzysz ją? – zapytałem znienacka, objąwszy go ramieniem, gdy schodziliśmy po schodach. Przekrzywił głowę, uśmiechnął się.

      – Daj spokój…

      – Jeszcze ci nie dała?

      Klepnąłem go po karku, pochylonym jak u posłusznego kozła.

      – Jaka jest? Robi ci loda? Wkłada go sobie między duże cyce?

      – Przestań.

      Poczułem, że sztywnieje.

      – Tylko żartowałem…

      Potem jednak razem z innymi kpiliśmy z niego przy murku.

      – Wszyscy na baczność!

      Szło w ruch poklepywanie po plecach, ciosy poniżej pasa i chóralny ryk à la Ivan Graziani dla zakochanego Costantina… „I jesteś taką kurwą, że większej chyba nie ma… przy tobie tak mi staje, że bardziej już się nie da…”

      Dostałem maksimum punktów, rozbiłem bank. Ale nie świętowałem tego. Siedziałem sam na wspólnym tarasie, z trzema butelkami piwa, paczką papierosów i spoza smogu wypatrywałem gwiazd. Nie brakowało mi miłostek, tylko wsiadały i zsiadały ze skutera. Znałem już wszystkie sztuczki, które wprawiają w zachwyt dziewczyny i sprawiają, że lgną do faceta jak ćmy do płomienia, a potem odrywają się z czerwonymi policzkami i przyglądają się bacznie jak strażnik. Wąchałem swoje palce, to był chyba zapach szczęścia. Bywało, że czułem się zakochany. Ale nie pasowałem do normalności, zbyt mocno kierowałem się rozsądkiem. Analizowałem własne gesty jak pod mikroskopem. Chętnie przeszedłbym się po linie zawieszonej w próżni, a przecież żadna zdrowa na umyśle kobieta nie ruszy za mną.

      Po co mi była Eleonora? Nigdy o niej nie myślałem, była dla mnie jak zjawa z piwnic. Drażniło mnie, że on ma siostrę, że w deszczowe popołudnia siedzą w stróżówce i grają w neapolitańskie karty.

      Wyrosła na szczupłą dziewczynę o dużym i jędrnym biuście.

      Spotykam ją w obskurnym barze na rogu kamienicy, dokąd my zachodzimy tylko po litr mleka. Eleonora natomiast czuje się tu jak u siebie, siedzi przy metalowym stoliku, pije kawę i pali. Czyta książkę w błękitnej okładce. Zwalniam i zerkam na tytuł.

      – Znasz to?

      Jest żałosna. Siedzi w tym zagrzybionym zaułku, gdzie słońce nigdy nie zagląda, ze skostniałymi nogami w cienkich rajstopach i udaje młodą egzystencjalistkę z baru na Montparnasie. Wkoło fruwają śmieci, a stary napis na ścianie głosi: TUTAJ STRACIŁ SIĘ CZAS.

      – Napijesz się kawy?

      Ależ pewnie, możemy stracić ten i tak stracony czas. Stawiam mleko na stoliku i zamawiam sok owocowy. Mówi mi, że podoba jej się ten fragment, w którym Siddharta wraca do starego przewoźnika i sam zabiera się za przewożenie braminów. To pretekst, żeby opowiadać o sobie. W niczym nie przypomina brata, ma twarz po ojcu, jego spłaszczony nos, który jednak u niej wygląda ładnie. Myślę o Govindzie, bliskim przyjacielu Siddharty, który porzuca wszystko i idzie za nim, podziwia go i kocha bardziej niż siebie samego. Pokorny i wierny przyjaciel, gotowy spędzić życie w lasach na żebraniu, na karmieniu się robakami. To z winy Govindy usiadłem przed bezużyteczną Eleonorą.

      Płacę, biorę siatkę z mlekiem.

      – Na razie, cześć.

      Nigdy wcześniej się nie spotykaliśmy, teraz ciągle na nią wpadam, najwyraźniej czeka na mnie, wyuczyła się mojego rozkładu godzin, kiedy wychodzę, kiedy wracam. I tak któregoś dnia całujemy się namiętnie.

      Siedzi na schodku koło windy, w kurtce ze skaju, z napiętą twarzą, z włosami sklejonymi przez wilgoć. Pali papierosa.

      – Ej, cześć.

      – Przestraszyłaś mnie.

      – Dlaczego?

      Patrzy na mnie błagalnie. Opuszczam kask na schody, nie mam nawet czasu podejść, a już rzuca się na mnie. Pewnie ma zamęt w sercu i dziwne myśli w głowie. Obsypuje moją twarz pocałunkami gwałtownymi jak grad. Jej zapach przypomina wilgotną mąkę, jest podniecający. Chwyta mnie za włosy, przyciąga do swojej twardego i obfitego biustu. O wiele bardziej wolę małe piersi. Jestem wykończony, gdybym tylko mógł, gdyby dała mi chwilę na zaczerpnięcie oddechu, wywinąłbym się jak piskorz. Tkwimy w ciemnym kącie marmurowej klatki schodowej. Ona jest ciepła, jest wszędzie, jest jak długi, śliski i zdyszany wąż, który ociera się o mnie. To jego siostra i w ogóle mnie nie interesuje, powinienem poprzestać na drobnej pieszczocie i odesłać ją do domu. Gdy była dziewczynką, robiła za opiekunkę dla wszystkich dzieci w dzielnicy, ustawiała je w szeregu i bawiła się w nauczycielkę.

      Szarpię ją za włosy, wpycham jej język do ust, obnażam cycki, wciskam w nią lodowaty brzuch. Pończochy się kończą i zaczyna się noga, chwilę mi zajmuje, zanim w końcu dociera do mnie, że to podwiązki. Dziewczęta w liceum takich nie noszą, po raz pierwszy je widzę, a właściwie dotykam. Eleonora jest tylko o trzy lata starsza ode mnie, ale ja zawsze patrzyłem na nią z dystansem, jak na kobietę. Podwiązki mnie dezorientują, wzbudzają tajemniczy smutek i zamęt, wpędzają w zakłopotanie. Ona wzdycha, odchyla głowę do tyłu.

      – Chodź, chodź tutaj…

      Lubi filmy, pewnie przestudiowała przed lustrem pewne sceny. Ja też lubię kino, ale innego gatunku, filmy akcji. Nie poddaję się jednak, rzucam się w wir jej żarłocznych pocałunków. Chciałbym jednocześnie wyć i śmiać się, wezwać kogoś, żeby przyglądał się tej scenie. Czuję się jak zgniła kiszka w rękach kobiety, która wie, co ze mną zrobić. Costantino może nadejść w każdej chwili, wyłonić się z ciemności i ta myśl zasmuca mnie, jak podwiązki, potem jednak rozlewa się po ciele jak paląca lawa, i zrywam z niej majtki. Wtedy Eleonora wydaje cichy okrzyk.

      – Nie, nie…

      Moje nogi są sztywne jak u epileptyka, zerżnąłbym teraz cały świat. Eleonora jednak wywija się, wyrywa, żeby uwolnić się spod mojego ciężaru. Zakrywa nogi, piersi.

      – Oszalałeś? Co robisz?

      Głupi rak, który się wycofuje. Kaszle, poprawia sobie włosy. Patrzy na mnie rzewliwie, jak bohaterska narzeczona. Nie ma w niej już nic z wygłodniałego szczeniaka, z egzystencjalistki nad przepaścią istnienia. Odegrała najważniejszą scenę, nieźle symulowała i teraz na powrót jest sobą. Zapala papierosa. Oto prawdziwa Eleonora, apulijska wyga zaopatrzona w tysiąclecia tarantelli. Nienawidzę kobiet i ich rzewliwości. A jeśli się kiedyś zakocham, to będzie całkiem inna, kosmitka bez cycków i bez strategii, która przybyła na ziemię w jednym tylko celu, żeby przyjść mi z pomocą.

      – Ja jeszcze nigdy tego nie robiłam…

      Robię krok wstecz, w siebie. Wtulam się we własne


Скачать книгу