Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
ani kropli, przepłynął basen delfinem i pomachał do mnie ręką. Zawodnicy ustawili się naprzeciw siebie w półkolu, zaczął się mecz. Costantino grał w centrum, był naprawdę silny, sunął przez wodę jak przecinak, jego ogromne ciało zdawało się samo utrzymywać na powierzchni, tak że nikt nie był w stanie go pokonać. Panował piekielny zgiełk. Dwie dziewczyny obok mnie darły się jak szalone, po każdym ataku klaskały i tupały. Na początku zatykałem uszy rękoma, potem je puściłem, zacząłem śledzić grę. Nie znałem reguł, odgadłem jednak, że nie wolno rzucać piłki obiema rękoma ani też wciągać jej pod wodę. Zdjąłem sweter, wyciągnąłem nogi. Zacząłem się dobrze bawić i denerwować.

      Przeciwnicy należeli do jakiegoś peryferyjnego klubu, dobrze zbudowani młodzieńcy, prawdziwi wodni gladiatorzy z agresywnymi tatuażami na ramionach i na plecach. Sunęli po powierzchni jak aligatory, ich mokre ciała wyślizgiwały się, wyskakiwały znienacka, cięły wodę, rozbryzgiwały ją, żeby oślepić przeciwnika. Pod wodą dopuszczali się wszelkiego rodzaju fauli. Sędzia gwizdał, dziewczyna obok mnie domagała się usunięcia z gry środkowego rozgrywającego ze względu na jego brutalne zachowanie. Costantino zdobył dwa gole, ale jego drużyna przegrała, upokorzona wielką przewagą przeciwników. Kibicowanie mnie wciągnęło. Miałem ochotę napluć w twarz tym wytatuowanym kutasom, kipiałem ze złości. Razem z dziewczynami stałem z palcami w ustach i gwizdałem. Na dwie godziny zapomniałem o swoich problemach.

      Costantino wyszedł z wody, usiadł na plastikowym krześle i oparł głowę na rękach. Nawet się nie wytarł. Pozostali wkładali szlafroki, klapki, szli w stronę szatni. On siedział nieruchomo. Podszedłem, żeby się pożegnać.

      – Ja już idę.

      Nie drgnął, nie podniósł głowy. Był jak ściana.

      – Co ci jest?

      Wyglądał jak ogromna żywa ropucha. Sekundę później podskoczył i chwycił dwie zarośnięte łydki, które podeszły zbyt blisko. Typ, który krył go w wodzie, poza basenem budził jeszcze większy strach: zdjął czepek, odsłaniając pokrytą żyłami czaszkę, prychał wodą i śluzem. Costantino powalił go na ziemię. Zaczęli walczyć z niesłychaną brutalnością, jak dwa aligatory na brzegu rzeki. Costantino był zwinniejszy, jakby miał tysiące macek. Krzyczał.

      – Powtórz, co powiedziałeś!

      – Nic nie powiedziałem.

      – Tak lepiej.

      Costantino zwolnił uścisk, wytatuowany kolos wyłowił klapek, który pływał w wodzie, zrobił dwa kroki i splunął. Powiedział coś, czego nie dosłyszałem, i zarechotał szyderczo. Costantino podszedł do niego z poddańczo podniesionymi rękoma, chwilę się przekomarzali. Potem ni z tego, ni z owego walnął go w szyję i wymierzył silny cios głową. Kryjący zachwiał się, potknął i wpadł do basenu. Wyłonił się z ręką na nosie, z którego spływała krew.

      – Czyś ty oszalał? – Rozejrzał się niemrawo, z upokorzoną miną, jak powalony pionek. – To jakiś wariat normalnie…

      Poczekałem na Costantina na zewnątrz, wyszedł pachnący prysznicem i chlorem, z mokrymi włosami, z których na koszulę kapała woda. Było zimno, powiedziałem, że się rozchoruje, wzruszył tylko ramionami.

      – Ja nigdy nie choruję.

      To prawda, nie widziałem, żeby jego krzesło w klasie stało kiedyś puste. Rozmawialiśmy o bijatyce, byłem podekscytowany, nie przypuszczałem, że potrafi być taki brutalny. W jego oczach błyszczało coś dzikiego, resztki po krwawej jatce.

      – Mogłeś go zabić.

      – Mogłem.

      Szedłem obok niego. Na myśl o niedawnej przemocy zalała mnie fala rozkoszy.

      – Co ci takiego powiedział?

      – Odpuść sobie.

      Wyobrażałem sobie, że coś potwornego.

      – Nie daj się prosić.

      – Powiedział, że mogę mu zrobić loda.

      Wybuchliśmy śmiechem, zginając się wpół. Szliśmy jakiś czas, potem on nagle przystanął. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, zapalił i zdmuchnął z siłą.

      – Dzisiaj są moje urodziny.

      Rozłożyłem ręce i zamaszyście poklepałem go po plecach. Pozwolił się przytulić, stał jak worek z ziemniakami.

      – Sto lat.

      Postanowiliśmy, że pójdziemy na film. Liczyliśmy na Szczęki, ale nie było nawet jednego miejsca w pierwszym rzędzie. Ruszyliśmy do następnego kina, obejrzeliśmy plakaty, weszliśmy tylko dlatego, że było zimno. Sala była nieładna, z drewnianymi, skrzypiącymi krzesłami i nielicznymi widzami, którzy palili papierosy. Nic nie wiedzieliśmy o filmie, początek wydał nam się powolny, a aktor nas wkurzał. Potem oparliśmy kolana o krzesła przed nami i daliśmy się wciągnąć fabule. Wyszliśmy w milczeniu, czuliśmy zamęt w głowie. Przez dłuższy czas tłukliśmy się z natłokiem nietypowych myśli, usiłując je uporządkować. Odmienność, potępienie ze strony społeczeństwa, bunt: o tym wszystkim mówiliśmy, a była to nasza pierwsza kulturalna rozmowa. W tym kukułczym gnieździe dostrzegaliśmy siebie, życie, którego nie doświadczyliśmy, a które w jakimś stopniu do nas należało. To był prawdziwy elektrowstrząs. Usta mi się nie zamykały, byłem przecież intelektualistą. Ale żadne z moich słów nie zdołało dotknąć sedna tego, co naprawdę czułem. Myślałem o tym mężczyźnie, którego poddano lobotomii, o moim mózgu, o ciosie zadanym przez Costantina. Czułem się emocjonalnie wskrzeszony. Costantino milczał jak zaklęty, zalany liryzmem i bólem. Ja byłem jak Randle, on jak Wódz. Miał siłę kogoś, kto jest w stanie wyrwać umywalkę ze ściany i rozbić szybę, by uwolnić się z sieci kłamstwa.

      Nadeszła kolejna zima, a my wyrośliśmy na młodzieńców poszukujących odrobiny chwały, jaką oferowało miasto. Zamiast świadectwa, otrzymaliśmy naszą pierwszą kartę ocen. W tamtym czasie w różnych częściach świata ludzie donosili, że widzieli UFO. Nawet Johna Lennona odwiedzili humanoidalni obcy. Chodziłem z głową w chmurach, czekając, aż jakiś latający spodek zatrzyma się u moich stóp i zabierze mnie do lepszego, meduzowatego świata pozbawionego uczuć, niepotrzebnego zgiełku emocji. Costantino natomiast zaczął palić. Wciągał nikotynę swoimi obszernymi płucami pływaka.

      Miałem wtedy już skuter, czasami odwoziłem do domu jakąś dziewczynę i zostawiałem ją pod właściwym adresem, jak paczkę priorytetową.

      Odkryłem, że cieszę się pewnym powodzeniem, że za pogardą panny sznurem. W genach miałem emocjonalny autyzm, który cechuje wszystkich mężczyzn w mojej rodzinie. Nieprzystępność uczyniła ze mnie lokalną legendę, a ja ją umocniłem efekciarskimi cytatami i napoleońskim płaszczem wuja. W moim entym kalendarzu Vitt1 przedstawiałem siebie jako jakobitę, z włosami przyklejonymi do twarzy i ponurą miną. Śmierdziałem. Przestałem się troszczyć o higienę osobistą. Dziąsła mi krwawiły, a gwizd nieustannie atakował mnie za plecami.

      I tak dorastałem. Pchany zbitką bodźców i odrazy. Patrząc na siebie z perspektywy czasu, starszy o kilka lat, widzę żałosnego chłopaka, fantomatycznego mężczyznę.

      Kiedy porwano Aldo Mora, z kibli zadymionych marihuaną podniósł się okrzyk radości. Potem puszczono zarejestrowaną rozmowę telefoniczną, którą mój ojciec wysłuchał sam nie wiem ile razy, coraz to bardziej przygarbiony, jakby uginał się pod niejasnym wyrażeniem „wykonując wyrok”. Profesorka od włoskiego rozdała nam formularze do wypełnienia. Kilka dni później wyruszyliśmy na wycieczkę z okazji końca roku szkolnego.

      Byliśmy zgraną


Скачать книгу

<p>1</p>

Wł. Diario Vitt – ilustrowany kalendarz-agenda, który od 1949 aż do 1980 r. towarzyszył kolejnym rocznikom włoskich uczniów (przypisy pochodzą od tłumacza).