Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
wpadałem na Costantina na korytarzu albo gdy wchodziliśmy do klasy, on zwalniał i puszczał mnie przodem. Zachowywał uniżoną postawę, respekt typowy dla dozorcy i milczącą kontrolę, dokładnie jak ktoś, kto jednym spojrzeniem omiata wiele okien w kamienicy. Był niespokojny, i gdy tak siedział zgarbiony w ławce, kątem oka wychwytywał najmniejszy ruch w klasie, łykał powietrze i wypuszczał je krótkimi wydechami, co prawdopodobnie pomagało mu w rozładowaniu napięcia.

      Dlaczego wybrał liceum o profilu humanistycznym zamiast szkoły zawodowej, jak jego koledzy? Z daleka było widać, że nie idzie mu łatwo, że nie potrafi rozwinąć myśli, wyrazić jej w dobitny sposób. Jego słownictwo było ograniczone, posługiwał się wyuczonymi pojęciami. Paragrafami wykutymi na pamięć, a potem cisza albo bełkot. Nie powinien skończyć liceum.

      Jednak na wiosnę, kiedy klasę dopadło hormonalne roztargnienie i spadek wydajności, on wytrwał w swoim miernym, miernym plus. A na koniec roku krępy Costantino zaskarbił sobie zaufanie profesorów i został nagrodzony średnią dostateczną. Któregoś dnia, na początku września, zobaczyłem go przy furgonetce z używanymi podręcznikami, jednej z wielu zatrzymujących się przy Lungotevere. Ja jeszcze nie wiedziałem nawet, w jakie książki musimy się zaopatrzyć. On miał już listę, przeglądał egzemplarze, sprawdzał ich stan, czy ćwiczenia zostały wypełnione. Był tym tak pochłonięty, że nawet mnie nie zauważył. Zabrał ze sobą dużą gumkę do mazania i pochylony nad stołem straganu, energicznie wymazywał stare podkreślenia. W jego zapobiegliwości było coś odrażającego. Nie chodziło o pieniądze, lecz o coś poważniejszego. Szedłem, wpatrując się w ziemię i błądząc między nurtującymi mnie myślami. Tamtego lata czytałem Dostojewskiego. Syn dozorcy należał do ubogiej części ludzkości, która obarcza ziemię swoim ciężarem i zamienia w miejsce smutne, przytułek dla nędzników. Był jak te mikroorganizmy, które radośnie reprodukują się w nieruchomych wodach stawów, nigdy nie oderwie swojego cienia od bagna.

      Pewnego dnia Aldo go przewrócił. Aldo nie był zły, z natury był porządnym chłopcem, chociaż dało się już odgadnąć, że rozpłynie się jak wosk, i właśnie to niemrawe światło, ta bezpłodna materia sprawiała, że był lubiany. Ponieważ niczym szczególnym się nie wyróżniał, na wszelkie sposoby próbował mierzyć swoje siły, bez wyraźnych złych intencji prowokował sytuacje tylko po to, żeby sprawdzić, jak to jest w życiu, bo wiedział, że do niego nie pasuje.

      Kiedy syn dozorcy przechodził między ławkami, podstawił mu swoją twardą jak kij nogę i powalił go na ziemię. Wszyscy się śmialiśmy. Było mi przykro, ale za nic w świecie nie wyrzekłbym się tych chwil czystej euforii, najlepszego antidotum na szkolną monotonię.

      Biedny Costantino rozbił sobie wargę. Aldo podał mu swoją pachnącą chusteczkę, typową dla lalusia. Costantino posłał go do diabła, podniósł się i ruszył do swojej ławki. Spodziewaliśmy się, że na nas doniesie, że wszyscy zostaniemy zawieszeni za ten kolektywny akt złośliwości. Ale syn dozorcy dumnie usiadł na swoim miejscu i nie odezwał się słowem.

      Zaczął wychodzić z nami, śmiać się z naszych żartów, ale nigdy tak naprawdę w nich nie uczestniczył. To nie status społeczny go powstrzymywał, lecz wrodzona niechęć do beztroski, jakby spoza młodości dostrzegał już dorosłe, pełne obowiązków życie. Teraz już wiem, że bał się męskiego towarzystwa.

      Któregoś razu na przyjęciu urodzinowym spiliśmy go. Pił o wiele mniej niż my, ale i tak poszło mu do głowy. Jego nieruchoma twarz pękła, zaczął śmiać się pełną gębą. A my śmialiśmy się razem z nim, jak ludzie śmieją się w zimowy poranek przed najsmutniejszym zwierzęciem w zoo. Potem wymiotował. A przez całą drogę powrotną nie przestawał przepraszać. Pozbyliśmy się go jak zdechłego psa.

      Stawałem przed lustrem z opuszczonymi spodniami, ale tylko na krótko. Przegrałbym z każdym. Wyglądałem jak parodia umarlaka, jak człowiek wykluczony przez ewolucję. Mój penis przypominał pozbawiony kości palec. Ale nie brakowało mi poczucia humoru, poruszałem łopatkami, które wychodziły mi z ramion jak dwa kościste skrzydła. Cechowała mnie wręcz genialna szpetota. Nie miałem jednak kompleksów, bo pocieszał mnie mój szczupły, londyński wygląd. Nie byłem ani narcyzem, ani złotoustym, ale miałem to gdzieś, celowałem w niepokojącej minie, w niedbałych ruchach, w ciętych i celnych ripostach. W szkole sam decydowałem, kiedy brylować, i tylko wtedy, gdy temat mógł mi przynieść chwałę. Byłem mistrzem lawirowania, zapuściłem nawet baczki, a skąpy zarost wspomagałem włosami.

      Liceum dobiegło końca, wokół trwało trzęsienie ziemi. Kroki moich kolegów przypominały łomot kopyt podczas ucieczki zwierząt z zagrody. Wzbijali kurz, przerzucali ciężar ciała z jednego boku na drugi. Wielu teraz siadało w ławce z kaskiem w ręku i grubym łańcuchem gwarantującym bezpieczeństwo albo zadymę. Głosy i żarciki nabrały wulgarnego tonu. Przyjmowali pozycję faceta, który utwierdza dokonaną w nim przemianę, i kiwając się na boki, trzymali złożone ręce na pachwinie. Czasami rano smród był nie do zniesienia, cierpki, męski. Podczas przerwy dziewczyny ruszały w stronę ławek i zestawiały je, siadały jedna przy drugiej jak kaczki w stawie. Miały swój język i nieprzenikniony śmiech, wszystkie były umalowane. Przyglądałem się powolnemu przesuwaniu się chłopaków w stronę tego stawu. Podział genitalny dobiegł końca. Rozmawiałem z kolegami o seksie, byłem ciekawy, ale pozbawiony szans, jak niepełnosprawni przed biegiem na przełaj.

      Bywają chwile, kiedy czujesz, że ból naciera na ciebie jak ściana. Dzieje się tak, gdy hamujesz z taką siłą, że aż unosi się swąd. Czasami szukałem pornograficznych zdjęć, budziły we mnie podniecenie zmieszane z niemiłym poczuciem odrazy i śmierci. Zapach mojego ciała przypominał mi zapach kwiatów na cmentarzu. Bez ustanku brałem prysznic. Kraj zalały prywatne stacje radiowe, całymi popołudniami wydzwaniałem do redakcji, prosiłem o nieznane kawałki, rozmawiałem z takim czy innym oszołomem przed mikrofonem, cytując myśli Marcusego, które zapisałem sobie w zeszycie. Nie było mi źle, trafiłem do całkiem niezłego czyśćca. Miałem dosyć elastyczne wyobrażenie o sobie, zapożyczałem cudze życia i bożki.

      Inni mnie specjalnie nie interesowali, przyglądałem się tylko tym, których uważałem za najbardziej ujmujących, powielałem ich fryzury, tiki. Byłem dla wszystkich uprzejmy, chociaż żyłem zamknięty w rachitycznej pysze, która nie zostawiała miejsca ani na hojność, ani na beztroskę, ani na wszystkie te emocje, które są niezbędne do stworzenia szczerej młodzieńczej przyjaźni. Na skrzyżowaniu kierowałem kroki w stronę kamienicy, głód fizyczny łączył się z gmatwaniną ponurych myśli. Pustka panująca w domu teraz mi odpowiadała, lubiłem jeść samotnie w towarzystwie otwartej lodówki.

      Wtedy zdarzył się koszmar, który na długo przystopował moje istnienie w świecie. Podczas marnego balu karnawałowego w ogromnym namiocie rozstawionym na Prima Porta jeden z głośników eksplodował w wyniku zwarcia. Już miałem odejść, nie tańczyłem, nie miałem nawet maski, bo bałem się, że będę wyglądał jak dzieciak. W ręku trzymałem tylko plastikową pałkę, a w kieszeni sztuczne zęby wampira. Na zewnątrz lało. Stałem przy głośniku, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy huk. Myślałem, że to piorun we mnie trafił. Odskoczyłem, skuliłem się. Byłem jak ogłuszony i porażony, dłonie przyciskałem do rozpalonych uszu. Donna Summer darła się w niebogłosy, didżej miał słuchawki na głowie, wiedźmy i kowboje nie przestawali tańczyć pomimo spalonego głośnika.

      Jakiś umarlak podtrzymał mnie za ramię, jego szara i pokryta ropniami twarz zbliżyła się do mojej, coś mówił, ale ja nic nie słyszałem. Z trudem przepchnęliśmy się pod kapiącym brezentem do wyjścia z namiotu. Umarlak podniósł maskę i teraz już nie on, a syn dozorcy, stał obok mnie, jego asymetryczną twarz zalewał deszcz.

      – Guido, dobrze się czujesz? Guido…

      Nie


Скачать книгу