Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
dziewczęta i chłopaków durnie robiących im rogi nad głowami. I nauczycielkę historii sztuki, która usiłuje zrobić nam wykład o marmurze z góry Pentelejkon, podczas gdy my prześcigamy się w żartach przed mikroskopijnymi kutasikami doryckiego klasycyzmu. Parliśmy naprzód zwarci jak wojsko ateńskie.

      Jednakże potem każdy poszukał sobie miejsca pod kapiącą świątynią i koniec końców doszło nawet do poważnych, filozoficznych rozmów w cieniu kolumn. Mój wuj, podczas jednej z udzielanych mi lekcji, mówił o metopach Fidiasza, rzucam więc kilka zaskakujących informacji o mocno zarysowanych żyłach w centauromachiach na reliefach.

      Wieczór rozpoczyna się od bębnienia po stole podczas kolacji, potem zabawa trwa do późnej nocy, przechodzimy z jednego pokoju do drugiego. Balety w slipach, gołe typki pod ścianami, skręty dymiące jak świece w kościele. Gram na gitarze jak pies, ale zgrywam wirtuoza przy akompaniamencie chóralnego wrzasku: „Kosmito, zabierz mnie do nieba, kosmito, chcę gwiazdę dla siebie… kosmito, przyleć tu do mnie, chcę na planetę, gdzie zacznę od nowa”. Nawet te z dziewcząt, które miały już chłopaków, dały się rozłożyć na łopatki.

      Jednak najlepsza zabawa toczyła się w męskim gronie: pierdzenie, bekanie, rozbicie bojlera. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tyle się śmiał. Zrywaliśmy boki ze śmiechu, tak że jeszcze rano bolały nas szczęki. Nie czuliśmy zmęczenia, nawet nie próbowałem spać, żel na włosy, czysta koszulka, okulary przeciwsłoneczne i dalej w nietypową jak na Grecję burzę: w ogóle nie przestawało padać. Tam się nauczyłem, że pogoda w żadnym razie nie wpływa na nastrój szczęśliwej młodzieży. Ręce w kieszeniach, plecy w kurtkach. Siedemnaście, osiemnaście lat. Niezwyciężona grupa, nie dlatego, że zawsze tacy byliśmy, ale dlatego, że właśnie to w sobie odkryliśmy. Hiperbola, która nie przestawała nas dziwić. Smutek przepadł, wszystko wypiękniało w tamtym tygodniu, który pozostał najpiękniejszym tygodniem naszego życia.

      Ostatniego dnia pokazało się słońce. Rozproszyło chmury, przegnało deszcz. Wskoczyliśmy do zimnego morza, goli albo tak jak staliśmy, w dżinsach, z paskami. Na plaży stał zamknięty barak, bar z niebieskimi, wyblakłymi stolikami, które czekały na lato. Na łańcuchu powiewała tabliczka z napisem NA SPRZEDAŻ, cała w rdzawe plamki, tarcza dla kamieni. My też o zachodzie słońca zrobiliśmy zawody, celując w ten kawałek metalu z napisem po grecku i po niemiecku, ZU VERKAUFEN. Aldo puścił skręta, ale Costantino się nie zaciągnął, ułożył coś w rodzaju rzeźby z kamieni.

      Leżeliśmy na plaży, z włosami zlepionymi od soli, z nagimi brzuchami. Światło było jak po deszczu, wkoło nierealny, pomarańczowy świat. Costantito wyglądał w nim jak posąg z błyszczącego brązu.

      – Ja bym to kupił.

      Nic nie odpowiedziałem, nie wiedziałem, o czym mówi.

      – Zamieszkałbym tutaj.

      – I co byś robił?

      – Gotowałbym dla turystów, łowił ryby. Gówno bym robił.

      Mogliśmy kupić ten bar za kilka groszy, odnowić i zostać, by kroić pomidory i fetę, dania dla Niemców posypywać oregano. My i inni, kto by chciał zostać… Założyć komunę. Costantino powiedział, że ma dość Rzymu, że nasza kamienica jest jak więzienie, jak kostnica, powiedział rzeczy, których nigdy nie mówił. Nie widziałem jeszcze u niego takiego wzroku.

      Później chodził z twarzą wymazaną marmoladą ze śniadania, nałożył ją jak piankę do golenia, Robertino chciał go polizać, a Costantino powiedział: „Kutasa mi wyliż”, i wszyscy się śmiali. Następnego dnia wyjeżdżaliśmy i w powietrzu unosił się już ten tępy ból, chęć pozbycia się wszelkich myśli o powrocie, o statku. Przerażeni koniecznością złożenia broni, nadal okładaliśmy się mokrymi ręcznikami. Nagle poczuliśmy się tak, jakbyśmy przegrali bitwę. Postrzępione torby, góry brudnych ubrań, poczerniałe dżinsy, które kiedyś były jasne, buty śmierdzące zgnilizną. Siedziało nas wielu w naszym pięciopokojowym pokoju, zrobiła się kolejka pod prysznic, wszędzie były kałuże. Costantino miał na sobie stary szlafrok z herbem basenu, od lat przykrótki i bez paska. Szturchanie, mokre ślady stóp na podłodze, wilgotne włosy na poduszkach. Z magnetofonu na jednym z łóżek darł się Ivan Graziani: „Jesteś tak głupia, że bardziej nie da się, jesteś tak piękna, że za ciebie umrzeć chcę…”. Śpiewaliśmy jeden przez drugiego. Tańczyliśmy w parach, ruszając się jak pedały i podając sobie miotłę, która tak naprawdę była rurką od namiotu. Z głowy Costantina kapało mi na plecy, śmiał się, charcząc przez swój płaski i wiecznie zatkany nos pływaka. Padliśmy na łóżka, szturchając się i śmiejąc. Francone Bormia rzucił wyzwanie: „Walnijmy sobie zbiorowego konia przed kolacją, zwycięża ten, kto trafi w lampę”. Uczepił się różowego od chloru szlafroka Costantina i pociągnął go. Szlafrok się rozchylił. Nie widziałem go jeszcze nagiego, spojrzałem więc na ukrytą we włosach pałkę. Wszyscy z dziką radością chwycili za penisy. „Twój jest krzywy, a twój jest kulfoniasty, zawołajcie Robertina…” Nad buzującą sprośnością unosiły się wariackie ryki. Costantino wyturlał się spod tumultu i zasunął szlafrok.

      – Dosyć, wynocha z naszego pokoju! Pojebało was, jesteście obrzydliwi!

      Zeszliśmy na kolację, żeby z kwasem w ustach zjeść ostatnią musakę i wypluć z siebie ostatnie idiotyzmy. Ale smutek przybierał w nas razem ze sztormem na morzu, następnego dnia na statku wszyscy będziemy wymiotować. Dziewczyny zsunęły uda, miały gorączkę, kuliły się w swetrach z lekkimi wyrzutami sumienia, niektóre odrobinę zakochane. Unosił się zapach domu, powrotu, rozpaczliwe myśli o przyszłości. Byliśmy jak zamoczone race niemrawo prychające siarką.

      Wybraliśmy się na ostatni nocny spacer, kilkoro z nas się zgubiło. Profesorowie wyglądali jak weterani wojenni, włosy nauczycielki greckiego przypominały zdechłego sępa. Znowu byli jak dawniej, bojaźliwi i deprymujący.

      Zamknęliśmy się w pokoju, nikt jeszcze niczego nie pozbierał, deptaliśmy po wysypisku z ubrań. Wyrzuciliśmy suszarkę przez okno, to był nasz ostatni wygłup, ostatnią butelką ouzo zalewaliśmy przygaszony ogień. W pokoju obok ktoś jeszcze dokazywał. Prawdopodobnie Veronica, która została dziennikarką sportową, jedną z tych, co z mikrofonem wyczekują na zimnie przed boiskami. Była niesamowicie wytrzymała. Potem dochodził do nas już tylko szum morza. Jakby fale przetaczały się po pokoju. Jedyne światło, jakie wpadało, pochodziło z latarni kołyszącej się pośród spienionej wody na odległej rafie. Tylko Costantino spakował swoją torbę.

      – Nie śpisz?

      Poruszał się powoli, jak uwięziony w ciemnościach chrabąszcz. Coś upadło, budzik jednego z nas, rozdzwonił się. Rzuciliśmy się na czworaka, tłumiąc śmiech. Nie mogliśmy go wyłączyć. Potem położyliśmy się na łóżku, wokół nas wszyscy spali w kleistym cieple ciężkich oddechów, burzliwych snów. Nagie ciała owinięte w prześcieradła wyglądały jak zdjęte z krzyża. Kto z nas wytrwa w życiu? Uderzające w skały pod oknem morze w nieskończoność przypominało o smutnym końcu wycieczki, wszystko zdawało się nas żegnać i mówić: „Nigdy więcej nie będzie ci już tak jak teraz, z tymi ludzkimi posągami wokół, z tym uczuciem w sercu”.

      W ciemnościach Costantino stał się rozmowny, swoim grubym, niepoddającym się szeptowi głosem przechodził od jednej myśli do drugiej. Jego odkryty brzuch poruszał się w rytm napadu gadatliwości. Opowiadał, jak w dzieciństwie rodzice posyłali go na kolonie z zakonnicami, i jak te go biły, jak w drodze nad morze kazały mu śpiewać „Czarna twarzyczko, piękna abisyńska…”. Wyglądało na to, że usiłuje mi opowiedzieć całe swoje życie, którego ja nie znałem. Bał się, że mogę się zdekoncentrować, zapaść w sen. Ale ja też nie mogłem spać i też czułem strach przed samotnością, że tylko ja będę czuwał pośród


Скачать книгу