Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
łzami i deszczem, jak w podrzędnym romansidle.

      Pewnej soboty wyszliśmy razem. Costantino z Rossaną, a ja z Eleonorą. Śmieszny z nas kwartet. Poszliśmy na Piazza Navona, pełen pijanych turystów, portrecistów i wróżek. Szliśmy w ciemności, dziewczęta żartowały. Przez chwilę wydawało się nam, że jesteśmy ocaleni. Nie ma nic złego w tym, że za plecami idą dwie kobiety, gotowe zakasać rękawy i ułożyć nam życie.

      Eleonora zostawiała mi liściki, bawiła się w pocztę. Chciała mi siebie dać, nalegała, żebyśmy spotkali się sam na sam. Mogłem skorzystać. Była bezczelna, zalatywało od niej biedą, była klasyczną pożywką dla chłopaków w kaszmirowych swetrach. Zadzwoniła do moich drzwi, wiedziała, że jestem sam.

      – Piękne mieszkanie, nigdy tu nie byłam…

      Kłamczucha.

      Podeszła do okna w moim pokoju i spojrzała w dół, w stronę stróżówki. Położyła się na moim łóżku.

      – Idziesz?

      Rozłożyła włosy na mojej poduszce jak wielki, czarny wachlarz. Muszę przyznać, że była piękna. Chętna na mężczyznę, którym ja być nie mogłem. Mnie czekała tylko śmierć.

      – Wiele razy próbowałem się zabić.

      – Naprawdę?

      Wyliczyłem jej szczegółowo wszystkie sposoby, którymi usiłowałem odebrać sobie życie. Zaproponowałem coca-colę. Rozglądała się po mieszkaniu wyłożonym kulturą i niedbałym luksusem, nie wiedząc, czy ma mi wierzyć, czy też się śmiać. Oparłem stopy o kuchenny stół i głośno beknąłem.

      – Wcześniej czy później mi się uda.

      Wziąłem nożyce do cięcia kurczaka i włożyłem je sobie między palce u dłoni. To było tylko optyczne złudzenie, wiedziałem jednak, że niezwykle sugestywne. Teraz ja odgrywałem swój film, czułem się jak genialny kandydat na samobójcę z Harolda i Maude.

      – Robisz to specjalnie, prawda? – Rozejrzała się niepocieszona. – Szkoda…

      Teraz mówiła szczerze, było jej przykro, że ten przestronny i jasny apartament zamieszkuje facet upośledzony na sercu. Wzięła do rąk książkę, ogromny podręcznik medycyny z okropnymi ilustracjami. Otworzyła na rumieniu, czerwonym, rozlewającym się grzybie.

      – Boże, co za obrzydlistwo…

      – To książka ojca.

      – Wiem.

      – Naprawdę jesteś dziewicą?

      Spojrzała na mnie z miną nieszczęśliwej jałówki.

      Kłamczucha. Powinienem rzucić ją na podłogę i dać jej to, na co zasługuje. Tylko mi obciągnęła.

      Nie wiem, co powiedziała bratu. Siedział na masce jakiegoś samochodu ze spoconą twarzą, w mokrej koszulce i czekał na mnie. Chwycił mnie za ramię.

      – Co zrobiłeś mojej siostrze?

      – Ty mi to powiedz.

      – Jak śmiałeś?

      – Nic jej nie zrobiłem.

      Przez chwilę się kłóciliśmy, padły ostre słowa. Ale nawet on nie brzmiał przekonująco. Wyglądał na zmęczonego, jakby tylko udawał. Musiał coś zademonstrować, coś komuś udowodnić, pewnie swojej apulijskiej rodzinie czatującej pod zakratowanymi oknami nad chodnikiem. Ale nie tego honoru powinien bronić. Jego rola męskiego obrońcy była żałosna.

      – Daj już spokój.

      My mieliśmy swoją historię na boku. Nasz honor zależał od czegoś innego, staczał się po uczuciu, którego obaj doświadczaliśmy, po wzajemnej fascynacji, która nas do siebie zrażała.

      – Nie interesuje mnie twoja siostra.

      Jego złowroga mina rozczulała mnie i trochę śmieszyła, bo obaj byliśmy śmieszni. Nagle ogarnęło mnie podniecenie… Jakaś absurdalna część mojego mózgu tryskała szczęściem z powodu tej skomplikowanej sytuacji erotycznej, tej drobnej zniewagi. Podniosłem ręce do góry, czułem się winny jedynej laski, którą kazałem sobie zrobić.

      – No już, przepraszam.

      Uśmiechnąłem się, a on nagle zaczął mówić na poważnie.

      – Za kogo ty się uważasz? Za kogo ty się uważasz?!

      Teraz brzmiał przekonująco, miał rozpalone do brutalności oczy, pęczniał w nim gniew karmiony ukrytymi myślami, odgrzebaną złością. Zaczął się trząść, podniósł głos. Ja też spoważniałem.

      – Costantino, czego ty ode mnie chcesz?

      Chwycił mnie za koszulkę, rozerwał ją, zaczął mnie popychać. Pociągał nosem, mówił, plując mi potem i śliną w twarz.

      – Wykorzystałeś ją… Wykorzystałeś… Co za kurewska z was rodzina…

      – A co masz do mojej rodziny, kretynie?

      – Za kogo wy się, do cholery, uważacie… My mamy swoją godność!

      – Nikt nie tyka twojej godności.

      Pchnął mnie, uderzyłem w ścianę.

      – Nie podnoś na mnie ręki, nie podnoś ręki…

      Czułem, że na to pchnięcie zanosiło się od dawna i nagle zalała mnie fala odwagi i wściekłości.

      – Rzuciłem ją przed siebie na kolana, i co z tego?

      – Zabiję cię…

      Od zawsze chciałem się z nim bić.

      – Szukała kutasa.

      Byłem szybszy, jak kiedyś on na pływalni. Napiąłem szyję i zadałem pierwszy w życiu cios głową, prosto w jego ogłupiałą twarz. Bolało jak cholera, ale trafiłem w środek. Z nosa pociekła mu krew. Dwa razy walnął mnie pięścią. Ja też poczułem w ustach krew.

      – Cała twoja rodzina szuka kutasa.

      Chwycił mnie za gardło i rzucił na ziemię, a wtedy zobaczyłem w jego oczach, że stracił panowanie, że jest zdolny mnie udusić. Muszę przyznać, że byłem zwyczajnie szczęśliwy, że zalało mnie szczęście erotyczne i metafizyczne zarazem, szczęście absolutne i absurdalne. Widziałem jego krew, jego wściekłość. Czułem swój i jego zapach, który wypływa z wnętrza jak woda ze skały. Splunął mi w oczy, a ja je szeroko otworzyłem. I przez chwilę miałem nadzieję, że mnie zabije, żebym nie musiał patrzeć na swoją przyszłość.

      Po tym nastąpił najbardziej nieoczekiwany rok w moim życiu. Matka budziła się w nocy i krążyła po mieszkaniu, jakby ta przestrzeń już jej nie wystarczała. Podchodziłem od tyłu, łagodnie brałem ją za rękę, ale ona nie czuła mojego uścisku. Można by odnieść wrażenie, że kawałek ciała, który przytrzymywałem, nie należał do niej. W dzień spała całymi godzinami, skulona na fotelu w pozycji płodowej.

      Przez całe dzieciństwo cierpiałem na samotność. Wczesnym rankiem ona była już ubrana i wymalowana, wydawała polecenia służącej i wybiegała, jakby mieszkanie stało w płomieniach. Marnotrawiłem czas na wyobrażaniu sobie jej życia, które biegło z dala ode mnie. Kiedy wychodziłem z ukrycia, patrzyłem na świat jak na wielkie bagnisko i miałem nadzieję, że ją spotkam. Szukałem jej w parku za każdym razem, gdy wspinałem się do domku na drzewie i gdy z niego schodziłem. Liczyłem, że jej wyniosła postać, jej nieujarzmiona uroda zaraz oderwie się od anonimowej masy innych matek. Za nic na świecie nie zamieniłbym Georgette na jedną z tych zgrzanych, poirytowanych i czułych kobiet. W swoim nieszczęściu dostrzegałem pewne uprzywilejowanie. Niczego jej nie zarzucałem.


Скачать книгу