Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
ucichł.

      Opowiedziałem o wiertarce, która musiała rozwalić zamek, i o ciele mojej matki. I o absolutnej ciszy, która potem zapadła. Dotychczas nie płakałem, zacząłem się trząść. Chodziliśmy po fontannie, ja na bosaka, on w żołnierskich butach. Pot ciekł mu strugami pod mundurem, ale nie rozpiął ani jednego guzika. Przeszliśmy przez plac, kupiliśmy dwa zimne piwa i wróciliśmy do fontanny, żeby tam je wypić. Zdradziłem mu, że mam wszystko gdzieś, że zamierzam żyć jak bezdomny, chodzić boso jak ten Niemiec po ogrodach Zamku Świętego Anioła. On odparł, że też nie zamierza wracać do domu, że tam, gdzie pojechał do wojska, rosną jabłka, że wszędzie czuć ich zapach, że zamierza je zbierać, spać w barakach z innymi młodymi ludźmi, żyć z dnia na dzień. Wróciłem do baru i kupiłem butelkę Ballantines’a. Słońce nie odpuszczało, ogolona głowa Costantina błyszczała od potu, który skraplał się i spływał po skroniach. Piłem z gwinta, on mnie hamował, ale ja zamierzałem się upić, pić na cześć mojej matki. Położyłem się na ziemi i udawałem, że pływam.

      – Jedźmy nad morze.

      Miał jeszcze kilka godzin. Wsiedliśmy na mój skuter. Zatrzymaliśmy się pod naszą kamienicą, on wbiegł do środka i wybiegł kilka minut później przebrany, w niebieskiej koszulce i z wypchanym plecakiem na ramionach.

      Buty gdzieś zgubiłem, koszulę zawiązałem na biodrach, krawat powiewał na nagiej piersi. Wokół rozciągała się rozpalona, surrealistyczna pustynia. Na via Christoforo Colombo cykady warczały jak startujące samoloty. Jechałem tak, jak Murzyni jeżdżą po pustyni, bez celu, bezładnie, tylko dlatego, że miałem paliwo w baku, opierałem bose stopy na wrzącym asfalcie, ciągle groził nam upadek, Costantino powtarzał bez ustanku, „co ty, kurwa, wyprawiasz?”, śmiał się i ruszaliśmy dalej, jak dwa pasikoniki z silnikiem pod tyłkiem.

      Dotarliśmy do plaży za zagajnikiem. Od razu wbiegliśmy do wody, wskoczyliśmy do niej. Podnosiłem się i padałem, jak postrzelony trup. On pływał lepiej niż ja, oddalił się, pochłaniał morze ramionami.

      Odsapnęliśmy na piasku i znowu rzuciliśmy się do wody, nie mieliśmy na sobie nawet kąpielówek, a fale przeciągały po brzegu nasze slipy.

      – Ile masz czasu?

      – Do jutra, do szóstej rano.

      – Wracamy.

      – Tak, wracamy.

      – Zdążysz wziąć prysznic.

      Ale byłem pijany i zasnąłem na brzuchu, z twarzą w piasku. Kiedy się obudziłem, on już postawił namiot. Ruszyłem w stronę tej zjawy.

      – Pamiętasz?

      W jednej chwili ogarnął mnie śmiertelny smutek. Pamiętałem wszystko i nic. Tam, w środku, snułem marzenia, a marzenia się ulatniają.

      – Nigdy go nie użyłem.

      – Nigdy do niego nie wszedłeś?

      – Przysięgam…

      Było gorąco, ale jakby mniej. Słońce pochyliło się nad horyzontem, też zmęczone swoją pracą. Przy ujściu rzeki latały ptaki, wygłodzone grupki opadały w dół i dziobały fale. To zapamiętam z tego dnia, chwilę przed. Zachód i głodne ptaki. Pochyliłem się, by wejść do namiotu. Nie, wszystko już się wydarzyło, i to bardzo dawno temu. Nie potrzeba więc odwagi.

      Położyłem się i odetchnąłem zapachem plastiku nieruszanego od ponad dziesięciu lat, spojrzałem na materiał ze śladami po zgięciach na zamki. Na zewnątrz był niebieski, w środku pomarańczowy. Kanadyjski. Położyłem się pod pomarańczowym sklepieniem jak pod największym z niebios. Leżałem błogo jak noworodek, w plastikowym łonie. Rozłożyłem ręce i dotknąłem ścianek, urosłem.

      Obsypany piaskiem Achajczyk stał nieruchomo jak posąg, z łysą czaszką przypominającą hełm i z dziecięcą twarzą. Nie ruszał się. Zawołałem go.

      – Chodź.

      – Mogę?

      Pochylił się i wsunął do środka, obok mnie. Trwaliśmy bez ruchu przez jakiś czas, jeden przy drugim. Wstałem i zasunąłem zamek, potem wróciłem na miejsce. Wziąłem jego dłoń, całą zlaną potem, bo było bardzo gorąco. On postawił namiot, wiedział, jak to się robi.

      Panowała ciężka, a mimo to beztroska cisza, bo nic już dla mnie nie było trudne.

      Lekko obróciłem głowę i spojrzeliśmy na siebie nowymi, niczym nieprzesłoniętymi i absolutnie doskonałymi oczami. Podniosłem rękę i pogłaskałem go po twarzy, i pocałowaliśmy się, i jeden zakosztował śliny drugiego i ciepła jego ust, i świeżości zębów, i czułem, jak rusza językiem, z większym spokojem niż ja, i ja też zwolniłem, i było dokładnie tak, jak miało być, jak schronienie, jak długi tunel, który dociera w sam środek mojego ciała i wciąga je i wszystko, co poza nim, i wszystko zostało wchłonięte, i było na swoim miejscu. I nie wiem, jak posunęliśmy się dalej, ale wcale nie było trudno. Jego szyja naprężyła się jak bicz, jak biczowany, jak długa szyja konia wolna od lejców i człowieka, jego usta się rozwarły i nigdy nie widziałem większych ust, cichy i powalający krzyk. Trzymał mnie ręką za kark, uderzał czołem w moje czoło, śmiał się i płakał, i wypowiadał moje imię, i „kochanie, kochanie moje”. I czułem, że nic nigdy nie zrówna się z tą chwilą. I nie wiedziałem, że potrafi być taki uległy i taki dziki.

      I naprawdę to się stało, i było wbrew naturze, i naprawdę chciałbym wiedzieć, czym jest natura, ten zbiór drzew i gwiazd, ziemskich drgnień, przejrzystych wód, ten dżinn, który mieszka w tobie i nakłania do walki gołymi rękami z twoimi własnymi rękami i ze wszystkimi mocami świata.

      Wtedy to była natura, nasza natura, która eksplodowała i ujawniła się w najbardziej słodki i łaskawy sposób. Odnaleźliśmy siebie. Jak wiatr, który kształtuje świat, równa go z ziemią i powoli odbudowuje. Costantino nie chciał, ja też nie chciałem, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ale co ja mogę wiedzieć, skoro nie sprzeciwiliśmy się życiu i jego pragnieniu? Jego ubrania opadły miękko jak topiąca się zbroja. Jego szorstki chłopięcy ubiór. On ciężki, ja chudy, on biedny, ja – syn zamożnych biedaków. Popatrzył na mnie, a jego oczy też opadły: oczy wielu innych mężczyzn przed nim, żołnierzy poległych w walce, mnichów, zabójców, eremitów. A teraz tylko jego.

      – Kocham cię – powiedziałem. – Kocham cię.

      – Ja też cię kocham, Guido. Od zawsze.

      Zadziwieni unieśliśmy się w pomarańczowe, plastikowe niebo, pochylaliśmy się jak żniwiarze nad polem i w tym bezkresnym blasku zebraliśmy własny plon.

      Kiedy wyszliśmy z namiotu, plaża była całkiem nową planetą. A ja byłem zwyczajnie i na powrót sobą. Wykąpaliśmy się, już zmierzchało, nasze nogi były delikatne jak u zwierząt, które dopiero co stanęły, i była to kojąca kąpiel, daliśmy się ukołysać wodzie, która teraz była całym naszym wszechświatem.

      Potem leżeliśmy blisko siebie na brzegu, ramię w ramię, a fale co rusz zalewały nasze ręce. To były niekończące się chwile, bo wszystko odpływało i powracało, bo nasze ręce to przykrywał piasek, to obmywała woda, a ten piasek był życiem, które po raz pierwszy wyszło z morza i osiadło na ziemi, i mieliśmy je w palcach.

      – Teraz jesteśmy sobą.

      – Tak, sobą.

      Nic więcej nie powiedzieliśmy, patrzyliśmy tylko na siebie i uśmiechaliśmy się. Kiedy dwoje ludzi uprawia miłość, zakochuje się w sobie, bo ciało to jedyna plaża, jaką posiadają dusze. Piasek za naszymi plecami był dziewiczy, a my po nim przeszliśmy. Mogliśmy zobaczyć ślady pozostawione przez nasze stopy


Скачать книгу