Blask. Margaret Mazzantini

Blask - Margaret  Mazzantini


Скачать книгу
miał na jednym z amatorskich filmików, kiedy Vichi, jego stary labrador, posłusznie przyniósł mu piłeczkę tenisową.

      Teraz to ja oczami Georgette filmowałem scenę, która obrzydziła całą jego przeszłość.

      Może ich pożycie małżeńskie wcale nie było takie szczęśliwie. Moja matka uwielbiała wielkomiejski gwar. Była piękna, a Alberto nie wyglądał na interesującego mężczyznę. Miał jednak dużo seksualnej werwy i był w lepszej formie, latem uprawiał wspinaczkę. Był klasycznym przykładem człowieka, który zanim się zestarzeje, chce ostatni raz przelecieć się na lotni. Jednak mimo wielu lat, które minęły od tamtej chwili, chociaż nie mogę złego słowa powiedzieć o tym w gruncie rzeczy nieśmiałym i nieco nieprzystosowanym mężczyźnie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie poczekał. Jak się nie wstydził? I dlaczego życie kazało mi stać się świadkiem zgorszenia, którego można było uniknąć?

      Dwa miesiące później był już wdowcem, nic nie mógłbym mu zarzucić. Zresztą sam bym wypychał go z domu, żeby na nowo ułożył sobie życie. W wieku pięćdziesięciu trzech lat.

      Tymczasem przyszło mi znienawidzić i jego, i naszą przeszłość. Przyszło mi patrzeć na historię naszej rodziny jak na palące kłamstwo.

      Eleonora obróciła się i podeszła do mnie z miną, którą dobrze znałem, ze wzrokiem jak u ptaków w locie, które szukają lepszego lądowiska.

      – Cześć, Guido.

      Miała rozpięty fartuch, a pod spodem krótką sukienkę do kolan.

      Nawet nie pamiętałem, że tu pracuje. Moja matka na to nalegała, i w końcu stara sekretarka odeszła. Córka dozorcy. Georgette widziała, jak dorasta, robiła jej prezenty na urodziny i na Boże Narodzenie, chciała dać jej szansę. I dała.

      Tato skoczył na równe nogi, wykonał absurdalny ruch rękoma, jak strażnik miejski. Eleonora natomiast w ogóle nie wyglądała na zażenowaną. Spokojnie przeszła obok mnie, jakby nic się nie stało. Obowiązkowa istota, która od dawna wszystko wiedziała i przewidziała. Jej życie do tej pory było tylko czekaniem.

      Do domu wróciłem jak zwierzyna, z której uchodzi życie i która zostawia za sobą krwawe ślady. Z wilczą wściekłością przeszedłem obok stróżówki. Oczy jego matki wydały mi się przesiąknięte zepsuciem, spodnie ojca były obrzydliwe, jak jego nakrapiana łuszczycą twarz, czerwony nos, białawe czoło… Źli, zachłanni ludzie. Ludzie, którzy zabijają szczury, czyszczą kanalizację. Ludzie, którzy nas wykorzystali, wykorzystali nierozważną hojność mojej matki, moje seksualne wahania i mojego ojca jako konia trojańskiego, żeby zaciągnął do swojego gabinetu tę podłą dziewczynę w podwiązkach, która dawniej nosiła pluszowe nauszniki i przyglądała mi się chytrze i ponuro. Tych dwoje, brat i siostra, zamierzali odbić się od dna i wspiąć się po plecach moich bliskich. Tylko nienawiść koiła mój ból.

      Nadeszło lato. Wracałem z tenisa. Georgette zostawiła w drzwiach klucze. Próbowałem włożyć do zamka swoje, naciskałem na dzwonek. Musiałem poczekać na ślusarza. Spocony mężczyzna, hałas wiertarki, prawdziwy koszmar. Trwało to długo, ja nie ruszyłem się spod drzwi. I po raz pierwszy zapragnąłem, żeby ta wiertarka nigdy nie przestała warczeć, żeby to był jedyny hałas na ziemi. Nie rozstawałem się z nadzieją, że może tylko straciła przytomność. W ostatnich dniach nie byłem dla niej miły, zamieniłem się w jej strażnika. Bałagan, jaki zostawiała, rozmyte spojrzenia zadawały mi okrutny ból, którego nie potrafiłem zaakceptować. Nie tego się po niej spodziewałem, sprzeniewierzyła się wszelkim ideałom. Powinna utrzymywać jelita w czystości, obsesyjnie tego pilnowałem, jak i tego, by miała biały kał. Mimo to zatrzymywała wodę w brzuchu i w nogach. A skóra napięta jak dętka pochłonęła wszelkie znane mi wyrazy jej twarzy. Poza tymi drzwiami w moich oczach rozpościerało się czarne pole, potworne miejsce bezustannych kłótni, długi korytarz z drzwiami, zza których dobywa się jedynie zadyszany oddech. To mój umysł szukał przystani, w której mógłby odetchnąć.

      Hałas ucichł, weszliśmy. Do pustki. Tego dnia gwizd w uszach ustał, a stało się to dokładnie w chwili, kiedy zamek puścił i mężczyzna wyłączył wiertarkę. Chyba wiedziałem dlaczego. Ten dźwięk był zapowiedzią. Zapowiedzią bólu, który już mnie szukał.

      Leżała koło umywalki, wystarczyło, że zobaczyłem jej stopy. Z rakietą w ręku usiadłem w korytarzu, naprzeciwko drzwi do łazienki, które otworzyły się pod ciężarem jej ciała. Patrzyłem na tę scenę przez kratkę z kiszek.

      Tego dnia śmieciarze strajkowali, w letnim ukropie fermentował okropny zapach gnijących odpadków. Z kontenerów wysypywały się góry otwartych worków, niektóre porozwalane przez bezdomne koty. Nie wiem, co bym dał, żeby zobaczyć oczyszczoną drogę, tryskające wodą hydranty. Nie mogłem oderwać myśli od tych worków, od tego, co w nich było: zgniłe resztki winogron, skorupki, rybie ości, papier, rozgotowany makaron, tłuszcz, stary olej.

      Nic jej nie powiedziałem. Sądziłem, że mam jeszcze dużo, dużo czasu.

      Poszedłem do wuja Zena, od dawna nie rozmawialiśmy, nie mogłem już ścierpieć jego zjadliwych wykładów, miałem dość intelektualnych haczyków, tego jak wciągał mnie w swoją pajęczynę i tam paraliżował. Siedział na tarasie, na plecionym fotelu. On też patrzył w dół na rozkładające się śmieci.

      – Georgette nie żyje. Moja matka nie żyje.

      Opuścił ramiona, otworzył usta i w tej pozycji zastygł, na bezdechu. Nie poruszył się, tylko jego metaliczne oczy zatoczyły krąg, zatrzymały się w górze, na ułamek sekundy przechwyciły odbicie chmur szybko sunących po niebie.

      Zadzwoniłem do cioci Eugenii, razem z mężem wsiedli do taksówki i przyjechali, wyprężeni i sterani jak grabarze. Po raz pierwszy spokojne zachowanie i opanowany głos krewnych ojca wzbudziły mój podziw. Nie tracąc równowagi, w ciszy, szybkimi telefonami załatwili pogrzeb. I ani na chwilę nie zostawili mnie samego. Ciotka postanowiła ubrać Georgette, nie chciała, żeby ktoś obcy ją dotykał. Widziałem bieliznę mojej matki i całą resztę, i to, że zesztywniała, przez co trudno było jej włożyć rękawy i przenieść ją: w ten sposób wiele się nauczyłem o oporze cechującym śmierć. W pewnym momencie straciliśmy poczucie tego, co robimy, oblał nas pot, ciało stawiało zacięty opór, potrząsaliśmy więc nim i ciągnęliśmy na różne strony, a i tak musieliśmy zostawić rozpięte guziki na plecach, zaś pończochy były krzywo założone. Z jej ust pociekła biała, spieniona ciecz. Widziałem, jak ciało zamienia się w marmur, jak opuchlizna ustępuje. Czuwałem przy mojej ukochanej matce do końca, skulony na poduszce patrzyłem na jej twarz, na zimną skórę naciągniętą jak tkanina na tamborek z kości.

      Przez podwórko przejechała trumna.

      To było świeckie pożegnanie, w samym środku sierpnia, w dusznym pokoju, bez księdza i w obecności niewielu zgrzanych osób wachlujących się zdjęciem Georgette, które mój ojciec powielił i rozdał przy wejściu.

      Odwróciłem się po oklaskach, patrzyłem, jak trumna przemierza drzwi, wyłania się z ciemności na światło, które i mnie oślepiło. W tym świetle ujrzałem postać mężczyzny. To był Costantino, szeroko rozstawione nogi, pochylona głowa.

      Kiedy się spotkaliśmy, wybuchł płaczem. Ja miałem suche oczy i okulary przeciwsłoneczne, jak aktor. Objęliśmy się. Moja matka ruszyła do krematorium, a my zostaliśmy.

      Szliśmy w pełnym słońcu. Nigdy go nie widziałem w mundurze, wydawał się wyższy i bardziej wyniosły. Poprosił o dobową przepustkę, noc spędził w pociągach. Pot spływał mu po szyi. Usiedliśmy na murku przy nieczynnej fontannie, z posągiem otoczonym taśmami roboczymi. Opowiedziałem mu, jak to się stało, on odparł: „Wyglądasz na spokojnego”. I to była


Скачать книгу