Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy. Dariusz Domagalski

Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy - Dariusz Domagalski


Скачать книгу
gazowy o nazwie Monarcha, posiadający siedemdziesiąt osiem księżyców.

      − Brzmi dobrze – stwierdził admirał. – Wykonać!

      Wbił wzrok w główny hologram. Pozostało mieć nadzieję, że „Hajmdal” przetrwa kolejną salwę i zdoła uciec w nadświetlną.

      SYSTEM ZETA MONOCEROTIS

      PUSTYNNY KSIĘŻYC MONARCHA 23

      Piasek osuwał się pod ciężkimi butami, ale Ezra Leahy wspinał się niestrudzenie, aby osiągnąć szczyt najwyższej wydmy w okolicy. Młodzieniec miał na sobie polowy mundur maskujący. Na naramiennikach widniały dwie kreski, oznaczające stopień kaprala. Co jakiś czas Leahy ocierał pot z twarzy szarą apaszką, przewiązaną na szyi. Na głowie nosił kompozytowy hełm, na oczach przyciemnione gogle, zabezpieczające przed jaskrawym słońcem, wiatrem i pyłem, a do ładownic włożył dwa zapasowe magazynki. Dysponował karabinem C-24. To było całe jego uzbrojenie. Nie zanosiło się na walkę. Misja bardziej przypominała wycieczkę krajoznawczą niż wojskowy zwiad.

      Ciężko dysząc, dotarł wreszcie do celu. Zerknął ze złością na nisko wiszące słońce systemu Zeta Monocerotis. Pomimo wieczornej pory upał wcale nie zelżał. Ezra sięgnął do paska po manierkę z wodą i ugasił pragnienie. Dopiero wówczas dotknął palcem gogli, przełączając zwykłe widzenie na funkcję lornetki. Spojrzał na wschód.

      Wszędzie tylko piach i piach. Pustynia zdawała ciągnąć się w nieskończoność. Próżno by na niej szukać jakichkolwiek oznak życia. Żadnych zwierząt czy roślin. Tylko monotonna żółć. Wszechobecna i wszechogarniająca, wypełniająca każdy skrawek tego niewielkiego księżyca.

      Pustynny krajobraz nie robił na młodym kapralu większego wrażenia. Wychował się na Sãhr, gdzie panowały podobne warunki. Tam jednak znajdowały się kwitnące oazy, a w nich wspaniałe ogrody, strzeliste pałace, a nawet fontanny tryskające wodą. Tutaj nie spodziewał się znaleźć niczego takiego. Monarcha 23 wyglądał na glob niezamieszkany i zupełnie pozbawiony życia.

      Ezra westchnął, przesunął gogle na hełm i przetarł zmęczone oczy. Od ucieczki z Epsilon Eridani minęło pięć standardowych dni i nocy, a on w tym czasie przespał najwyżej osiem godzin. „Hajmdal” cały czas uciekał przed wrogami i na pokładzie obowiązywał podwyższony stan gotowości bojowej. Wydawało się, że nieprzyjaciel wreszcie odpuścił i w systemie Zeta Monocerotis będzie można złapać oddech, ale nic z tego. Misje zwiadowcze na księżycach Monarchy okazały się niezwykle wyczerpujące.

      Po służbie Leahy teoretycznie mógł przespać się kilka godzin, ale nic z tego nie wychodziło. Niespokojnie wiercił się na koi, nie mogąc zasnąć. A gdy wreszcie udawało mu się zapaść w sen, dręczyły go koszmary.

      Ponownie znajdował się na Thagdze, dusił się uwięziony w podziemiach zigguratu w ruinach mitycznego Ssshah i uciekał przed wrzącą lawą, która pochłaniała wszystko na swojej drodze. Następnie przenosił się na „Hajmdala” i znowu walczył z jaszczurami. Widział ich złe, przerażające żółte oczy i trząsł się ze strachu. Ale nie to było najgorsze.

      Pod koniec każdego snu pojawiał się toch-em. Nabrzmiały żyłami, z organicznymi bulwami i grzybiczymi naroślami, ohydny okręt pajęczaków przemierzał kosmiczną pustkę, lecąc wprost na Ezrę. A im bardziej się zbliżał, tym mocniej młodzieniec czuł jego tchnienie życia, pulsowanie tętna i głód. I gdy okręt już miał go pochłonąć, Leahy budził się z krzykiem. Na szczęście nikt ze współlokatorów mu tego nie wypominał. Wszyscy, którzy widzieli toch-em, miewali podobne koszmary i nadzieję, że już nigdy więcej nie zetkną się z tym przerażającym zjawiskiem.

      Leahy odpędził mroczne myśli, skupiając się na zadaniu. Założył gogle i system okularów automatycznie wyregulował ostrość. Ezra omiótł spojrzeniem zachodni horyzont. Piach i nic więcej. Szczypały go oczy. Potrzebował odpoczynku. Bardzo. Ale w najbliższym czasie raczej nie mógł na to liczyć. Zwiadowcy mieli zbyt dużo roboty.

      − Widzisz coś? – zawołała Bethany Rayburn, która właśnie wygramoliła się z ich nowego transportera. Poprzedni został zniszczony przez rozżarzony do czerwoności głaz, wyrzucony z wulkanu. OTR nie różnił się niczym od poprzedniego, ale Bethany miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Kruszyna twierdziła, że to złom, który nigdy nie powinien opuścić hangaru technicznego. Według jej oceny silnik pojazdu miał za mało mocy, amortyzatory nie pracowały jak należy, układ hamulcowy był do wymiany, a ponadto coś nieustannie turkotało przy wale napędowym. Nikt oprócz niej tego nie słyszał, ale upierała się przy swoim. I prawdopodobnie było coś na rzeczy, bo filigranowa blondynka o wiecznie zdumionych, zielonych oczach nie bez przyczyny uchodziła za jednego z najlepszych mechaników na okręcie.

      − Tylko wydmy! – odkrzyknął Leahy. – Aż po horyzont.

      − Do dupy.

      Leahy musiał przyznać jej rację. Wyglądało na to, że księżyc jest martwym, wyjałowionym globem i wrócą na okręt z pustymi rękami. Jednak Ezra nie ruszył się z miejsca. Stał nadal na wydmie, lustrując piaszczysty ocean żółci. Nie spieszyło mu się. Cieszył się, że może rozprostować kości, odetchnąć świeżym powietrzem, nawet jeśli upał strasznie doskwierał i buchało gorącem jak na rozgrzanej patelni. W tylnej części transportera było ciasno, duszno i cuchnęło potem. Trudno się dziwić, jako że była to już siódma godzina patrolu.

      Dowództwo wysyłało ich raz za razem. Należało zbadać siedemdziesiąt osiem księżyców. Zeta Monocerotis był pierwszym systemem, w którym się zatrzymali na dłużej. Potrzebowali zasobów, niezbędnych do dalszej podróży. Przede wszystkim wody, pożywienia i metanu do produkcji paliwa.

      Według gwiezdnych katalogów Zeta Monocerotis był niezamieszkany. Posiadał tylko jedną planetę, ale za to jaką! Leahy spojrzał na blady kształt wiszący na niebie. Monarcha zajmował ogromną jego połać. Gazowy olbrzym w pełni zasłużył na swoje miano. Majestatyczny, dostojny, potężny, krążył wokół żółtej gwiazdy ciągu głównego. Słońce układu Zeta Monocerotis może nie dawało zbyt wiele ciepła, ale i tak na tym pustynnym księżycu ledwo dało się wytrzymać. Pech chciał, że właśnie tutaj została wysłana Siódemka.

      Wcześniej wcale nie było lepiej. Na początku trafili na najdalszy księżyc Monarchy, lodowy glob z wieczną zmarzliną, gdzie nie znaleźli nic godnego uwagi. Za to o mało nie zginęli. Na skutej lodem powierzchni nie brakowało głębokich rozpadlin i gdy ich transporter opancerzony wpadł w poślizg, niemal runął w jedną z nich. Życie zawdzięczali niezwykłym umiejętnościom Rayburn. Udało jej się opanować pojazd i zatrzymać przy samej krawędzi przepaści.

      Na drugą misję zostali wysłani na skalisty księżyc, płaski niczym placek i niezwykle mały. Okrążyli go w ciągu zaledwie czterech godzin, a potem nudzili się, czekając na „Zenit”, który miał ich zabrać z powrotem. Siedzieli na pancerzu transportera i grali w Mintaka.

      Trzeci naturalny satelita Monarchy również nie zachwycił. To był górzysty, pozbawiony atmosfery glob, który musieli przemierzać na piechotę w ciężkich skafandrach, bo OTR nie mógł wjechać na skaliste szczyty. Na szczęście niska grawitacja sprawiła, że zbytnio się nie zmęczyli. Rekonesans przeprowadzili, skacząc z jednej skalnej półki na drugą. Dobrze się bawili, ale ponownie nic nie znaleźli.

      Inne plutony zwiadowcze również nie miały szczęścia. Odkryto zaledwie jeden księżyc posiadający wodę i promy desantowe przewiozły na „Hajmdala” wystarczające zapasy. To już było coś, ale nie stanowiło priorytetu. Najważniejsze było znalezienie metanu, co umożliwiłoby dalszą podróż. Na razie żadna z grup zwiadowczych nie trafiła na złoża tego gazu. Zbadano jednak dopiero jedną trzecią księżyców.

      Każdy rekonesans trwał osiem godzin, potem wracali na „Hajmdala”, mieli zaledwie cztery godziny


Скачать книгу