Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy. Dariusz Domagalski

Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy - Dariusz Domagalski


Скачать книгу
olbrzyma na migoczące gwiazdy, składające się na Drogę Mleczną. Niemal na samym jej skraju, w Ramieniu Perseusza, znajdował się układ gwiezdny, do którego zmierzali. Tam znajdą schronienie. Przynajmniej admirał głęboko w to wierzył.

      Komputerowe wyliczenia wskazywały, że system gwiezdny znajdował się obecnie pięćdziesiąt tysięcy lat świetlnych od nich, co oznaczało, że „Hajmdal” musiał przemierzyć jeszcze niemal połowę Galaktyki. Potrzebował co najmniej piętnastu skoków nadświetlnych, ale najpierw trzeba było znaleźć złoża metanu i wytworzyć paliwo. Inaczej okręt nigdzie nie poleci. Należało również dokonać niezbędnych napraw. Integralność kadłuba drastycznie się zmniejszyła, a to oznaczało, że podczas skoku naprężenia mogły rozerwać okręt na strzępy.

      Kashtaritu gestem zamknął mapę na głównym hologramie i przywołał raporty z oceny stanu technicznego drednota. Większość dział pozostawała uszkodzona, trwały prace nad przywróceniem pełnej sprawności systemu kierowania ogniem, jeden z silników manewrowych nadal nie działał, a technicy odpowiedzialni za naprawę bezradnie rozkładali ręce, twierdząc, że potrzebują części zamiennych.

      Admirał zdawał sobie sprawę, że „Hajmdal” jest zupełnie bezbronny i nie przetrwa kolejnej bitwy. Ta świadomość przerażała. Velmeni i Lacertanie na pewno nie próżnowali i przeczesywali najbliższe układy gwiezdne. Dysponowali technologią pozwalającą wyśledzić ich potencjalne miejsca skoków i prędzej czy później zjawią się w systemie Zeta Monocerotis. Dlatego należało się spieszyć.

      − Co z myśliwcami? – zapytał Kashtaritu Petersa. Zastępca dowódcy podniósł wzrok znad konsoli i skrzywił się w ponurym uśmiechu.

      − W tej chwili mamy czternaście sprawnych maszyn.

      − Tylko?! – zdumiał się admirał.

      − Mechanicy pracują bez przerwy – odparł komandor. – Zapewniają, że w ciągu dwudziestu czterech godzin do dyspozycji będą przynajmniej dwie eskadry.

      − To musi nam wystarczyć – westchnął ciężko admirał. – Trzeba zwiększyć tempo poszukiwań. Niech technicy przystosują myśliwce do misji zwiadowczych, a piloci szykują się do lotów na księżyce Monarchy.

      − Czy to rozsądne? – zaniepokoił się Peters. – Pozbawimy „Hajmdala” jedynej obrony na wypadek zagrożenia.

      − Kilka myśliwców nie zrobi różnicy – odparł Kashtaritu. – Nieprzyjaciel i tak ma nas jak na patelni. Musimy jak najszybciej zdobyć zasoby i ruszać dalej.

      − Powiesz mi wreszcie, dokąd lecimy? – spytał poirytowany komandor. − Jestem pierwszym oficerem, do cholery, powinienem wiedzieć takie rzeczy!

      − Niestety, przyjacielu, jeszcze nic ci nie mogę zdradzić.

      SYSTEM ZETA MONOCEROTIS

      BAGIENNY KSIĘŻYC MONARCHA 64

      Na ustach Valerii pojawił się uśmiech. Po raz ostatni uśmiechała się, gdy siedząc w kantynie pilotów, zgarniała wygraną pulę w Mintaka. Zaraz potem na okręcie ogłoszono czwarty stopień gotowości bojowej. Cały personel miał obowiązek natychmiast stawić się na służbę. Od razu zerwała się z miejsca, pobiegła do hangaru i nawet nie zdążyła schować wygranych drachm. Przepadły na zawsze. Dwie godziny później z kantyny pilotów zostały zgliszcza.

      Jednak nie rozpaczała z powodu pieniędzy, opłakiwała za to pilotów, którzy zginęli podczas bitwy w systemie Epsilon Eridani. Nie mogła się z tym pogodzić. Według raportu śmierć poniosło ponad czterdziestu, a dziesięciu uznano za zaginionych. Wśród nich był Uriah Nelson.

      Valeria mocno zacisnęła dłoń na przepustnicy i wściekle pchnęła dźwignię do przodu. Maszyna wykonała zwrot. Zbyt wolno. Kobieta zaklęła. Ciężkie myśliwce nigdy nie charakteryzowały się zbyt dużą szybkością i manewrowością, ale ten zachowywał się w locie niczym tłusty hipopotam z szóstej planety w systemie Alnaira. Obciążony przez techników sprzętem rozpoznawczym, zwiększył masę co najmniej o połowę.

      Wydawało się, że żaden z ciężkich myśliwców nie przetrwał bitwy w systemie Epsilon Eridani, ale okazały się bardziej wytrzymałe, niż sądzono i na „Hajmdala” dotarło kilka uszkodzonych maszyn. Technicy hangarowi zrobili co mogli, żeby doprowadzić je do użytku. Efekt ich pracy był całkiem niezły.

      Czarna obniżyła pułap lotu tak, żeby jak najbardziej zbliżyć się do brązowej brei, która stanowiła powierzchnię księżyca. Bagna zajmowały niemal cały glob. Gdzieniegdzie tylko na torfiastych kożuchach rosły gęste trzciny i z brudnej wody wyłaniały się powykręcane konary. Brąz i zgniła zieleń zdominowały cały krajobraz. Nawet niebo przybrało podobną barwę, a zza pastelowych, żółtych chmur wyłaniał się posępny Monarcha.

      Valerii nie podobało się tutaj. Chciała jak najszybciej odlecieć. Ale najpierw musiała wypełnić zadanie.

      − Tu Grom Cztery – przerwała ciszę w eterze. – Karo Osiem, zgłoś się.

      Odpowiedziały jej tylko trzaski. Zmarszczyła brwi. Nie po raz pierwszy na księżycach Monarchy zanikała łączność radiowa. W przestrzeni kosmicznej wszystko działało jak należy, a problemy zaczynały się po wejściu w atmosferę. Technicy nie umieli wytłumaczyć, czym to jest spowodowane.

      − Frank, jesteś tam?

      Nadal tylko trzaski i szumy.

      − Co jest, do cholery?! – Valeria ze złością uderzyła w hełm tam, gdzie wbudowane były słuchawki, jakby dzięki temu miała zostać przywrócona łączność. Może właśnie uderzenie poskutkowało, a może był to zwykły przypadek, ale nagle odezwał się Frank Bennet:

      − Jestem, Czarna. Tuż za tobą. Osłaniam twój śliczny tyłeczek.

      Obejrzała się i przez tylną szybę kokpitu ujrzała terrański myśliwiec przechwytujący. Na trójkątnych, szeroko rozpiętych skrzydłach tańczyły świetlne refleksy. Odetchnęła z ulgą.

      − Debil! – rzuciła krótko.

      W słuchawkach usłyszała rubaszny śmiech i to jeszcze bardziej ją rozzłościło. Odkąd zaczęli latać razem, Frank Bennet zaczął się do niej przystawiać. Jednak robił to w sposób chamski, zupełnie bez wyczucia, uważając, że zdobędzie ją niewybrednymi tekstami i dowcipami wprost z portowych knajp, które mogą co najwyżej podziałać na tamtejsze bywalczynie, ale nie na porucznik terrańskiej floty. Poza tym zupełnie nie był w jej typie. Valeria nie mogła zapomnieć o Nelsonie.

      Ich związek był niezwykle burzliwy. Często się kłócili, awantury wybuchały niemal codziennie, ale równie szybko kończyły się dzikim, szalonym seksem. I nie zawsze w zaciszu kajuty. Pewnego razu kochali się w kokpicie jej myśliwca, w czasie tankowania maszyny. Innym razem w sali odpraw, tuż po skończonym spotkaniu. Niejednokrotnie robili to w hangarze, w windzie, pustym korytarzu rufowym, a raz nawet w luku torpedowym. Valeria uśmiechnęła się na wspomnienie płetwy rakiety wciskającej się jej w pośladek.

      Zaraz jednak uśmiech zgasł, a w czarnych oczach pojawił się gniew. Mocno zacisnęła wargi, zmarszczyła brwi. Dobrze wiedziała, że Uriah to babiarz. Właśnie o to się najczęściej kłócili – o kobiety, które pojawiały się wokół niego. Przyciągał je niczym magnes i trudno było im się dziwić. Wysoki, jasnowłosy pilot z błękitnymi oczami, zawsze uśmiechnięty, tryskający humorem i prezentujący swobodny sposób bycia, potrafił oczarować każdą dziewczynę. A jemu to się podobało. Flirtował, bo to leżało w jego charakterze. I gdy w końcu się do tego przyzwyczaiła, pogodziła ze zdradami Nelsona, pojawiła się ona.

      Abigail Torres miała równie czarne włosy jak Valeria, ale nie krótkie i z równo przyciętą grzywką, ale długie, opadające na ramiona. Do tego dochodziła ciemna karnacja i bystre,


Скачать книгу