Hajmdal. Tom 2. Księżyce Monarchy. Dariusz Domagalski
co chciał jej powiedzieć.
Mówił długo. Nie patrzył jej w oczy. Spoglądał na ocean i pomarańczowe refleksy tańczące na falach zachodzącego słońca Epsilon Eridani. Przepraszał. Za wszystkie zdrady, za to, że traktował ją przedmiotowo, choć wiedział, że zaangażowała się w ten związek emocjonalnie. A potem zranił ją jeszcze bardziej. Zaczął opowiadać o Abigail, a gdy mówił, oczy mu błyszczały. Stwierdził, że to kobieta, o jakiej zawsze marzył, i jest to coś poważnego.
Pewnie spodziewał się, że Valeria będzie wściekła. Zacznie krzyczeć, wyzywać go, może nawet uderzy, bo czasami podczas kłótni tak się zdarzało. Ale ona pokiwała tylko głową, uśmiechnęła się blado i odeszła bez słowa. Wtedy nie czuła nic. Kompletnie nic.
Od tamtego czasu ze sobą nie rozmawiali. Ona cierpiała w milczeniu, płakała do poduszki, w ten sposób gasząc swój gniew i żal. On błyszczał. Przy Abigail stał się jeszcze bardziej energiczny, uwodził pewnością siebie i zdawało się, że może przenosić góry. Ponoć nawet był wierny tej Torres.
Torturą było dla Czarnej patrzeć na niego każdego dnia, widzieć jego szczęście i radość. Wypełniała ją wściekłość. Wściekłość i zazdrość. Nie radziła sobie z tym do tego stopnia, że rozważała prośbę o nowy przydział. Ponoć brakowało wyszkolonych pilotów do promów desantowych. Ale zaraz uświadamiała sobie, że myśliwce to jej pasja i nie chce latać na niczym innym. Patrzyła zatem i cierpiała. I zazdrościła Abigail Torres.
A teraz straciły go obie.
− Czarna? – usłyszała w słuchawkach głos Franka, który wyrwał ją z ponurych rozmyślań. Valeria uświadomiła sobie, że już dawno dotarli nad wyznaczony do badania obszar.
Mechanikom udało się doprowadzić do stanu używalności część maszyn i teraz dywizjon liczył czternaście sprawnych myśliwców. Siedem z nich stanowiły maszyny ciężkie i dalekiego zasięgu, które admirał Kashtaritu rozkazał przystosować do zadań zwiadowczych i wysłać na księżyce Monarchy. Technicy wymontowali z nich całe uzbrojenie, a zamiast tego zainstalowali moduły czujnikowe, różnego rodzaju przyrządy analityczne, aparaty, kamery elektrooptyczne oraz na podczerwień, sondy i stację przekaźnikową. Właśnie przez to jej myśliwiec poruszał się w atmosferze niczym mucha w smole.
Jako eskortę każdej tak wyposażonej jednostce przydzielono myśliwiec przechwytujący. Nie spodziewano się żadnego zagrożenia podczas misji, ale dowództwo wolało dmuchać na zimne. Każda para tworzyła oddzielną grupę zadaniową. Pech chciał, że Valerii trafił się Frank Bennet.
Bennet był najstarszym pilotem w dywizjonie. Miał powyżej czterdziestu standardowych lat, posiwiałe włosy na skroniach i zmarszczki w kącikach oczu. Zachowywał się jednak jak gówniarz. Unikał odpowiedzialności jak ognia, bywał leniwy i niezdyscyplinowany. Do tego był zadufany w sobie i uważał, że jest pępkiem świata. Pod tym względem przypominał Nelsona. Tylko że Nelson miał przynajmniej podstawy, żeby tak uważać.
− Wykonaj pomiary i wynośmy się z tego śmierdzącego księżyca – rzekł. – Mam wrażenie, że czuję smród bagna nawet w kokpicie.
Tutaj musiała przyznać rację Frankowi. Krajobraz nie zachęcał do dłuższego przebywania na tym globie. Wcale jej nie dziwiło, że nie wysłano tu plutonu zwiadowców, tylko myśliwiec napakowany sprzętem rozpoznawczym.
− Robi się – odparła.
Zwolniła, obniżyła pułap i uruchomiła wszystkie systemy pomiarowe. Z luku torpedowego wystrzeliły sondy, które miały pobrać próbki ziemi i powietrza. Z kadłuba myśliwca wychynęły czujniki i obiektywy kamer, celując w brejowatą powierzchnię. Pozostało czekać.
Rozparła się wygodnie w fotelu i skupiła na obserwowaniu horyzontu, gdzie brąz zlewał się ze zgniłą zielenią. Widok wprawił ją w ponury nastrój. Wróciły wspomnienia, te smutne i najbardziej bolesne.
Ponownie siedziała za sterami swojego starego myśliwca Grom Dziewięć, którego szczątki teraz dryfowały w systemie Epsilon Eridani. Podczas bitwy podeszli blisko do velmeńskiego krążownika flagowego i wpakowali w niego dziesiątki rakiet. Doskonale pamiętała uczucie euforii na widok wrogiego okrętu wstrząsanego eksplozjami atomowymi. A potem był już tylko strach.
Gdy pojawiły się lacertańskie pancerniki, Nelson zarządził odwrót. Terrańskie myśliwce odbiły od płaszczyzny ekliptyki i pognały przed siebie, byle dalej od ścigających je wiązek laserowych. Trafione maszyny eksplodowały, piloci ginęli, w eterze słychać było przekleństwa i krzyki. Serce Valerii waliło jak oszalałe. Poczuła ulgę dopiero, gdy oddalili się poza zasięg skutecznego namierzania dział laserowych nieprzyjaciela. Nie na długo.
Velmeńskie myśliwce pojawiły się znikąd. Dysponowały jakąś nieznaną techniką kamuflażu. Musiały pozostawać w ukryciu, czekając na nich. Czarna do teraz zastanawiała się, skąd Velmeni wiedzieli, gdzie zastawić pułapkę. W jaki sposób odgadli, że terrańskie myśliwce uciekną właśnie w ten rejon systemu Epsilon Eridani? Przecież Nelson podjął decyzję pod wpływem impulsu. Czy mógł to być zwykły przypadek? A może velmeńskie komputery taktyczne przeprowadziły symulację i wybrały najbardziej prawdopodobny scenariusz? Na te pytania Valeria nie potrafiła odpowiedzieć.
A potem rozpoczęła się bitwa myśliwska.
Piloci eskadr „Pik” i „Karo”, dysponujący myśliwcami przechwytującymi, podjęli walkę, pomimo że wrogich maszyn było trzykrotnie więcej. Widziała przez szybę kokpitu szalone manewry, beczki, koła i elipsy. Autonomiczne myśliwce Velmenów na początku nie mogły sobie poradzić z kreatywnością ludzkich pilotów, ale uczyły się na błędach, analizowały dane i wreszcie zaczęły zyskiwać przewagę.
Valeria wiedziała, że jej maszyna nie ma żadnych szans z szybszymi i zwrotniejszymi myśliwcami wroga. Gdyby dysponowała myśliwcem przechwytującym, mogłaby powalczyć, a tak wykonała zwrot i pognała ile mocy w silnikach w stronę wewnętrznego pasa asteroid. Jednakże do niego nie dotarła.
Najpierw ujrzała oślepiający błysk, gdy wiązka laserowa musnęła kokpit. Następny strzał uszkodził silniki. Próbowała jeszcze ustabilizować lot, ale było za późno. Nic już nie mogła zrobić. Dryfowała w przestrzeni kosmicznej.
Nie liczyła na ratunek. Wiedziała, że w takiej sytuacji to niemożliwe. „Hajmdal” toczył bitwę i nikt na pokładzie nie myślał teraz o wysyłaniu ekip poszukiwawczych. Pogodziła się ze śmiercią. Ale ona nie nadeszła.
Valeria trafiła na lacertański pancernik jako jeniec wojenny i wraz z czwórką innych pilotów została zamknięta w więzieniu, z którego zdołali uciec. Czarna poczuła, jak łza spływa jej po policzku. Nie byłoby jej tutaj, gdyby nie Uriah. Poświęcił się dla nich. Dla niej i trójki pozostałych pilotów. Uratował ich, zamykając w śluzie i dając im czas na założenie skafandrów próżniowych. Mocując plecak odrzutowy, widziała przez szybę, jak Nelson walczy z jaszczurami. Pierwszego napastnika potraktował lancą elektryczną i ten padł rażony prądem. Drugiego kopnął tak mocno, że bydlak wylądował na ścianie. Ale potem spadli na niego. Przygwoździli do podłogi. Masakrowali. Wówczas zrozumiała, jak bardzo go kocha.
Przypadła do szyby, krzyczała, błagała, żeby go zostawili. Jaszczury zauważyły ją i ruszyły w kierunku drzwi. Wówczas Bennet odciągnął ją, szybko nałożył hełm i wypchnął przez śluzę. Nie widziała śmierci Nelsona. Serce podpowiadało jej, że ciągle żyje, ale rozsądek zupełnie coś odwrotnego.
− Halo, pobudka – usłyszała głos Franka. – Śpisz tam czy co?
Odetchnęła głęboko, zanim odpowiedziała.
− Jestem.
− Zbieramy się?
Spojrzała na przyrządy.
−