Zgiełk wojny. Tom 3. Cel uświęca środki. Kennedy Hudner
go do kolejnego działu, w którym miał zamawiać mundury dla kadetów na szkoleniu wstępnym. Jakimś cudem udało mu się pomylić zamówienia i zamiast uniformów polowych rekruci dostali mundury galowe. Przez miesiąc cały kurs biegał i czołgał się w eleganckim umundurowaniu. Nic dziwnego, że po tym okresie, gdy wreszcie dotarły dresy i kombinezony polowe, uroczyste stroje nadawały się tylko do wyrzucenia. No to je wyrzucono.
Podobnie jak Whitneya. Dowódca obozu szkoleniowego – miły, życzliwy mężczyzna – odprowadził Jasona na bok i powiedział:
– Synu, wiem, że chcesz dobrze, wszyscy to widzą, ale zwyczajnie się do tego nie nadajesz.
Następnego dnia Jason Whitney był znowu cywilem.
W rezultacie musiał znaleźć pracę i wylądował na stanowisku montera satelitów. Satelity były urządzeniami nad wyraz skomplikowanymi, jednak projektantom udało się uprościć kwestie napraw do dwóch możliwości: dioda zielona albo czerwona. Gdy monter podłączał urządzenie diagnostyczne do konsoli kontrolnej, a na ekranie zapalało się zielone światło, oznaczało to, że wszystko jest w porządku i nie należy nic ruszać. Jeżeli światło było czerwone, monter musiał wymienić panel. Jeżeli okazywało się, że to nie wystarczy, Jason wzywał specjalistę drugiego stopnia z działu technicznego i jemu pozostawiał bardziej skomplikowane naprawy.
Jason Whitney nareszcie znalazł pracę na miarę swoich możliwości.
Na dodatek mógł podziwiać wspaniałe widoki. Aby dotrzeć do satelity, używał niewielkiego promu. Kokpit stanowiła duża, przezroczysta kopuła, pozwalająca oglądać pełną panoramę. Jason nigdy nie miał tego dość. Nie potrafił wykrzesać z siebie romantycznych, poetyckich uczuć, ale majestat pustki migoczącej miriadami gwiazd zawsze przywoływał stary wiersz Longfellowa. W ósmej klasie nauczyciel zmusił Jasona do nauczenia się tego utworu na pamięć. Zajęło mu to kilka dni, ale słowa na zawsze utkwiły w pamięci.
Po cichu, po kolei, na bezkresnych łąkach nieba
Rozkwitają cudne gwiazdy, niezapominajki aniołów[1].
Jason nigdy nie miał dość widoku gwiazd.
Dwa dni po rozmowie zirytowanej pani MacDonald z firmą sprzedającą usługi wideotransmisyjne wsiadł do swojego promu i poleciał do kolejnego satelity komunikacyjnego BGR-7734-AA-12, który wyglądał dokładnie tak samo, jak każdy inny satelita ze „sznura pereł” BGR. Whitney zajmował się tam podstawowymi naprawami. BGR-7734-AA-12 krążył po wysokiej orbicie wokół Kornwalii, około osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad powierzchnią planety, a jego zadanie polegało na odbieraniu sygnału z najbliższego sąsiedniego BGR i przekazywaniu go do mnóstwa satelitów na niższej orbicie, które wzmacniały i przenosiły transmisje bezpośrednio na planetę. Whitney żywił szczerą nadzieję, że awaria pojawiła się w BGR-7734-AA-12, ponieważ w innym przypadku czekała go wyprawa na satelitę między Kornwalią i Christchurch w celu dokonania kontroli, a potem męcząca papierkowa robota.
Jason wyszedł z promu, zbliżył się do satelity, podłączył sprzęt diagnostyczny do pierwszego gniazdka i spojrzał na odczyt. Dioda zaświeciła na zielono. Sprawdził następne gniazdko, a potem kolejne. Za każdym razem pojawiało się zielone światło. Z niechęcią Whitney sprawdził wszystkie dwanaście portów, ale rezultat za każdym razem był taki sam. Wyglądało na to, że BGR-7734-AA-12 był w jak najlepszym porządku.
I właśnie wtedy włączył się alarm zbliżeniowy na promie. Zaskoczony i przestraszony Whitney odwrócił się, żeby sprawdzić odczyty z najbliższej przestrzeni.
Nic.
Przy pomocy silników pneumatycznych wrócił na prom, zamknął kopułę kokpitu i włączył konsolę sensorów. Radar nic nie wykrył, podobnie jak czujniki fotogrametryczne oraz elektromagnetyczne. Jedynie czujnik temperatury zasygnalizował zbliżające się źródło ciepła. Poruszało się powoli w stronę promu. Znajdowało się już bardzo blisko, zaledwie pięćdziesiąt metrów od rufy. Nie miało dużej prędkości, ale przemieszczało się kursem na zderzenie.
Dlatego Jason zszedł mu z drogi.
Zatoczył krąg i uniósł się o dwieście metrów wyżej, żeby zobaczyć, co się zbliżało. Cokolwiek to było, musiało przelecieć teraz między promem a satelitą. Detektory wykrywały źródło ciepła, piekielnie małe, jednak nic nie było widać.
Zjawa dotarła między prom i satelitę, przeleciała między nimi. Whitney wciąż niczego nie widział, dopóki satelity nie przesłonił jakiś cień. Cztery, pięć… osiem sekund i tajemnicza zjawa minęła BGR-7734-AA-12, a potem zniknęła. Detektory wciąż wykrywały tylko ciepło, nic więcej.
Whitney przyśpieszył nieco i zbliżył się do obiektu na pięćdziesiąt metrów. Nawet z tak niewielkiej odległości niczego nie mógł dostrzec. Nieznanego obiektu nie pokrywała powłoka ze srebrzystej folii, stosowana na większości satelitów. Był czarny. Całkowicie czarny. Zdawał się pochłaniać światło. Samo patrzenie przyprawiało Whitneya o dreszcze. Ale przynajmniej próbował. Nieważne.
Przez chwilę podążał za niezidentyfikowanym obiektem i zastanawiał się, co powinien zrobić. A myślenie nie przychodziło Jasonowi łatwo. Rozumiał jednak, że sprawa jest poważna, dlatego postanowił, że postąpi jak należy. Zastanowił się, a potem zastanowił się po raz drugi.
A potem Jason Whitney, wieczny nieudacznik, wykonał dokładnie jak należy trzy czynności.
Po pierwsze, nie włączył radia, aby powiadomić o swoim odkryciu.
Po drugie, wyszedł z promu, zbliżył się do czarnego satelity i przyczepił nadajnik, żeby w razie czego można było obiekt zlokalizować ponownie.
I po trzecie, użył wizjera w swoim hełmie, aby zbadać i zapisać wszystkie dane, jakie udało się uzyskać z powłoki tajemniczego satelity.
Na koniec Whitney wycofał się i oddalił, a gdy jego detektory przestały wykrywać obiekt, przyśpieszył i skierował prom prosto na stację kosmiczną Atlas, na której znajdował się posterunek Floty. Jason wiedział, że musi koniecznie powiadomić kogoś o odkryciu. I doskonale zdawał sobie sprawę, że postąpił słusznie, naprawdę słusznie, dlatego przez całą drogę szeroko się uśmiechał.
ROZDZIAŁ 9
Stacja kosmiczna Atlas
– To satelita szpiegowski Tilleke. – Dov Tamari wskazał na zdjęcia wykonane przez Jasona Whitneya. – Tutaj, tutaj i tam widać anteny. I jeszcze tutaj. – Długopisem wskazał niewyraźne miejsca. – A pod tym wybrzuszeniem zapewne znajduje się zapas zyrydu zasilającego to cholerne ustrojstwo.
Hiram Brill przyglądał się zdjęciom z niedowierzaniem i marszczył brwi. Spał, gdy pułkownik Tamari, dowódca oddziałów zwiadowczych dalekiego zasięgu, skontaktował się i zażądał natychmiastowego spotkania.
– Chciałbym wiedzieć, jak ten satelita został odkryty.
Tamari uśmiechnął się krzywo.
– Tak naprawdę przez czysty przypadek. Wygląda na to, że Tilleke zamierzali umieścić go na wysokiej orbicie wokół Kornwalii, ale nie wzięli pod uwagę, że nasze cywilne BGR nie poruszają po orbitach w kształcie okręgu, lecz elipsy. Dlatego przez parę kilometrów orbita szpiega przebiega poniżej kursu satelitów BGR, choć zapewne nie było to zamiarem Tilleke. – Tamari pokręcił głową. – Ich satelita przeleciał przed naszym na tyle blisko, że fizycznie zablokował jego sygnał i zakłócił transmisję meczu, gdy padał zwycięski gol w meczu półfinałowym na Christchurch.
Hiram zmarszczył się jeszcze bardziej. To nie miało żadnego sensu. Christchurch? Półfinały?
Na widok jego zmieszanej miny Tamari westchnął.
–