Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
gnije już od wielu lat. Rozkład zaczął się w najmniej widocznych kątach, na najbardziej zakurzonych drogach, tam, gdzie państwo uznało, że nie musi się zapuszczać, i pozwoliło innym zająć swoje miejsce. Tyle że tak samo jak w przypadku kawałka mięsa, zgnilizna zaczyna się na krawędzi, ale w końcu dociera do środka.

      To na trasach nielegalnych migrantów przedzierających się przez Meksyk wyznaczono standardy sadyzmu i bezkarnego zadawania śmierci. To na tych szlakach różnica między policją i mafią rozpuściła się jak cukier w szklance wody.

      W Coatzacoalcos, w stanie Veracruz, policjanci odwieźli imigranta do obozu kartelu Los Zetas, w którym przetrzymywano uprowadzonych i z którego człowiek ten wcześniej zdołał zbiec. W Ixtepec, stan Oaxaca, funkcjonariusze policji miejskiej i nieistniejącej już policji sądowej organizowali i przeprowadzali porwania i napady na migrantów co najmniej do roku 2007. W Ciudad Hidalgo, w stanie Chiapas, nad rzeką Suchiate, zbrojne – i to bardzo – ataki przeprowadzane były bardzo często przez wojskowych nadzorujących granicę. Tam też, w Ciudad Hidalgo, a także w Tapachuli, miejska policja uprzedzała o planowanych akcjach osoby prowadzące w dzielnicy półświatka zwanej Las Huacas domy publiczne, w których zmuszano do prostytucji dziesiątki imigrantek z Ameryki Środkowej, wiele z nich było niepełnoletnich. W Nuevo Laredo, stan Tamaulipas, wyłapujący nielegalnie wędrujących ludzi i przekazujących ich pracującym dla Los Zetas coyotes gawędzili sobie przyjacielsko z policjantami na oczach tych właśnie osób. W Altar, stan Sonora, miejska policja kazała zbierającym imigrantów na placu przed kościołem płacić sobie dolę; ci sami policjanci nie kiwnęli nawet palcem, kiedy swoimi pikapami przyjeżdżali „zamaskowani” i inkasowali kolejny haracz: po pięćset pesos od każdego, kto zamierza jechać do El Sásabe, żeby tam ruszyć w drogę przez pustynię ku majakom, zwanym amerykańskim snem. W Tenosique, stan Tabasco; w Huixtli, stan Chiapas; w Sonoície, stan Sonora; w Puerto Palomas, stan Chihuahua; w Arriadze, stan Chiapas; w Tierra Blanca, stan Veracruz – wszędzie tam wyglądało to podobnie: lokalne władze i grupy przestępcze współpracowały jak części szwajcarskiego zegarka, jak maszynka do mięsa działająca tylko wtedy, kiedy wszyscy zgodnie kręcą korbką – burmistrzowie, gubernatorzy, policjanci, agenci Krajowego Instytutu Migracji, sicarios, coyotes1, ministrowie, prezydenci.

      Trzeba zaznaczyć, że zawsze zdarzają się wyjątki, drobne elementy, które czasem zatrzymują tę miażdżącą machinę. Udało mi się kilka takich znaleźć. Tym drobinom poświęcam niniejszy akapit, równie niewielki jak oni wszyscy w zestawieniu z całą tą maszynerią.

      Środkowoamerykańskie rządy nie mają litości dla tych, którzy uciekają z ich krajów, przyzwalają na gwałty i zabijanie. Milczały albo odzywały się tak cicho, że trudno było cokolwiek usłyszeć. Z ust żadnego prezydenta nie padły deklaracje ani protesty w związku z kryzysem humanitarnym, jakim stała się w Meksyku kwestia imigrantów, głos zabierali co najwyżej niżsi urzędnicy, których stanowiska ciężko sobie przypomnieć. Położyli na szalach zyski i barbarzyństwo. I zyski przeważyły. Ameryka Środkowa przeżywa niekończącą się epidemię, śmiertelną zarazę, plagę zabójstw. W Salwadorze i Hondurasie w 2014 roku na sto tysięcy mieszkańców przypada statystycznie sześćdziesiąt zabójstw – w naszym koszmarnym Meksyku liczba ta wynosi nieco ponad dwadzieścia. Słowem, jakiego używają ci, którzy podróżują teraz przez Amerykę Środkową na dachach wagonów, jest nie „migracja”, tylko „ucieczka”. I to się nie skończy. Pozostaniemy regionem, który tak jak w 2014 roku będzie rzygał swoimi dziećmi, dziesiątkami tysięcy. Dziećmi uciekającymi z dzielnic i rejonów, w których nie ma dla tych dzieci miejsca… Ani dla dorosłych. Tak naprawdę nikt nie powinien żyć tak, jak żyły te dzieci.

      Meksykański rząd przez wiele lat nie interesował się tym, co się działo w osadach, wioskach i miastach, na trasach kolejowych. Pierwszy raport na temat uprowadzeń migrantów przedstawiono pod koniec 2009 roku, kiedy zjawisko to stało się powszechnie znanym symptomem kryzysu. Mam wrażenie, że sami Meksykanie także nie są świadomi tej rzezi. Pamiętam wielotysięczny tłum na centralnym placu miasta Meksyk maszerujący w proteście po porwaniu syna pewnego przedsiębiorcy, około 2008 roku. Wróciłem właśnie z Coatzacoalcos, gdzie jednego dnia rozmawiałem z ponad dziesięcioma osobami uprowadzonymi przez Los Zetas i wypuszczonymi wiele godzin albo dni później, po zapłaceniu okupu. Nie przypominam sobie żadnego marszu protestacyjnego w związku z tymi porwaniami ani tysiącami podobnych. Pewnie to normalne, to się wydaje jakimś odległym problemem, dotyczącym Meksyku bardzo dalekiego od naszych domów, domów ludzi czytających gazety, siedzących godzinami na portalach społecznościowych, wychodzących na drinka w piątkowy wieczór i odwiedzających kina w niedzielne popołudnie. Tamto działo się w miejscach, które zdawały się nie mieć z nami nic wspólnego. Działo się w Jacumé, w La Rumorosie, w Macuspanie, w Matías Romero. To tak daleko od nas, jak ci Afrykanie umierający na ebolę.

      Jednak zbliżyło się to do nas trochę po masakrze w San Fernando, stan Tamaulipas, w sierpniu 2010 roku. Tragedia tamtych cudzoziemców przedostała się do meksykańskich domów, bo potężne media wtedy jednak uznały, że mamy jakiś kryzys humanitarny. Konieczne były siedemdziesiąt dwa ciała leżące pokotem w betonowym hangarze, żeby na kilka tygodni kryzys zaczęto postrzegać jako taki.

      Migranci, których zorganizowane grupy przestępcze masakrowały od kilku dekad – a ze szczególną siłą od roku 2007, kiedy Los Zetas uniezależnili się od Kartelu Zatokowego (Cártel del Golfo) – po raz pierwszy stali się palącym problemem. W 2011 z masowych grobów pod San Fernando wydobyto kolejne sto dziewięćdziesiąt trzy ciała. Dziesiątki z nich należały do uchodźców z Ameryki Środkowej. By zacząć o nich mówić, potrzebna była tylko chęć, a ta przyszła wraz z pierwszą masakrą. Zgodnie ze standardami tego bezlitosnego Meksyku, który krzepnie szczególnie wyraźnie wraz z prezydenturą Felipe Calderóna, śmierć oburza tylko wtedy, kiedy ma bardzo masowy charakter albo zadana została ze szczególną oryginalnością. Migranci spełnili te kryteria, leżąc w zbiorowych mogiłach, owinięci w biały plastik, opakowanie śmierci, i tak wywalczyli sobie prawo do pierwszych stron, awansowali do rangi pierwszej wiadomości dziennika telewizyjnego, stali się tematem politycznym. Przynajmniej na jakiś czas.

      Społeczeństwo obywatelskie, na czele z odważnymi ludźmi, takimi jak Solalinde, Pantoja, Gutiérrez, González, wykorzystało tę chwilę w świetle reflektorów i podjęło ignorowany dotąd temat. To oni oddali zabitym cześć i uratowali niektórych żywych. Wprowadzono pewne prawa, interweniowano w niektórych miejscach, gdzie barbarzyństwo osiągało już niewyobrażalny pułap, z większą uwagą zaczęto obserwować Los Zetas, grupę najintensywniej zajmującą się nielegalnymi imigrantami. I w ramach tego procesu, jak zawsze w przypadku działań podejmowanych przez polityków, którzy raczej nie sięgają poza własne biurka i próg klimatyzowanych gabinetów, popełniono wiele głupstw, na przykład próbując zakazać podróżowania na dachach pociągów i egzekwować to za pomocą wojska i policji.

      Na południu Meksyku wciąż gwałci się kobiety z Gwatemali, Hondurasu, Salwadoru i Nikaragui. W centrum kraju wciąż zabija się obrońców imigrantów. Na atlantyckim wybrzeżu wciąż znaleźć można budynki wypełnione uprowadzonymi mężczyznami, kobietami i dziećmi. Na północy Meksyku nawet dotarcie do miejsc, z których można rozpocząć przeprawę, ma swoją cenę, a należną kwotę wypłaca się mafii rządzącej danym kawałkiem granicy. Mimo to te wszystkie ofiary z lat 2007–2010 wyznaczyły pewien punkt zwrotny. Teraz już żaden urzędnik nie może powiedzieć, jeśli nie chce zapaść się pod ziemię ze wstydu, że ludzie ci nie są zabijani, gwałceni, porywani, że nie handluje się nimi i nie wymusza na nich haraczy. Teraz nikt już nie może zapomnieć, że wszystko to dzieje się – tak jak to wykazano niedawno na przykładzie masakry w Tamaulipas – przy współudziale policji i władz miejskich.

      Tak


Скачать книгу

<p>1</p>

Instituto Nacional de Migración (w skrócie Migra, Migración) – meksykański urząd zajmujący się migrantami. Potocznie określenie migra odnosi się do funkcjonariusza tej instytucji, albo szerzej do innych służb działających na granicach państwa.

Sicario – najemnik, płatny zabójca. Termin rozpowszechniony w całej Ameryce Łacińskiej, najczęściej odnosi się do osób na usługach mafii, karteli itd.

Coyote (kojot) lub pollero (od pollo – pisklę) – płatny przewodnik prowadzący nielegalnych migrantów (przyp. tłum.).