.

 -


Скачать книгу
i El Chele spuszczają wzrok. Mamroczą „ale jaja” i dalej gapią się na czasopisma na straganie. Pitbull reaguje z opóźnieniem. Zamyśla się i wreszcie wypowiada swoje zdanie:

      – No ale to przecież dziwka była, nie?

      Któż to może wiedzieć, dlaczego spośród trzech braci o tym samym pochodzeniu jeden okazuje się bardziej opiekuńczy – Auner; drugi wygląda jak najzwyklejszy podrostek – El Chele; a ten trzeci zawsze sprawia wrażenie kryminalisty. Kilka minut za długo w sklepie na rogu, w którym poznał kolegę, jakiś mecz, lanie od ojca w nieodpowiednim momencie. To pewnie coś takiego, coś równie subtelnego i nieprzewidywalnego jak lot opadającego pióra.

      Wpakowaliśmy się do autobusu trzeciej klasy, wypełnionego Indianami zmierzającymi w góry. Po kilku godzinach pojmujemy, dlaczego imigranci, którzy mają wystarczająco dużo kasy, żeby kupić sobie bilet, wybierają tę trasę. Droga jest diabelnie wąska, unosi się, opada i wije jak jelito. Biegnie wzdłuż przepaści bez dna. Przecina wapienne wzgórza. Łatwo zrozumieć, dlaczego Państwowy Instytut Migracji nie ustawia tu swoich punktów kontrolnych.

      Droga jakby zaprojektowana, żeby nastraszyć podróżujących, ale my bez specjalnych obaw docieramy do Santiago Ixcuintepec. To mała indiańska osada leżąca w środku porośniętych gęstym lasem, spowitych mgłą i spływających deszczem gór. Idziemy pod kościółek, żeby odpocząć przez te dziewięć godzin, które nam zostały do odjazdu kolejnego autobusu do miasta Oaxaca. Kilku młodych mężczyzn przygląda się nam wyzywająco i Pitbull zastanawia się, czy odpowiedzieć im jeszcze bardziej prowokującym spojrzeniem, czy może jednak siedzieć, tak jak powinien, ze spuszczoną głową, nie zapominając, że to jest ucieczka i że po drodze wszystko może się obrócić przeciwko niemu. Na szczęście się nie odzywa.

      W kilkuminutowych odstępach podchodzi do nas trzech miejscowych. Chudzi, poczciwe twarze i plastikowe klapki. Wszyscy przynoszą nam kłamstwa. Mówią, że mogą nas zabrać do swoich domów, do miejscowości, które leżą po drodze. Że dobrze się wyśpimy i dadzą nam po talerzu fasoli i tortille, żebyśmy mogli napełnić brzuchy. Że biorą tylko sto pięćdziesiąt dolarów od grupy. Że autobus, na który czekamy, nie pojedzie. To wszystko oszuści. Autobus pojedzie i będzie nas kosztować po osiem dolarów od łebka. To miasteczko, jak tyle innych, które miałem okazję oglądać, szybko zmieni się w gniazdo naciągaczy. Migranci to idealny łup. Uciekają przed władzami, kryją się, chcą pozostać niewidzialni.

      Chłopcy odwracają się w moją stronę, nie wiedzą, co odpowiedzieć. Jasne, że propozycje miejscowych brzmią atrakcyjnie. Byle do przodu, nieważne jak.

INNE TRUPY

      – Ej, paniusiu, może nam pani ulży i da coś do picia? – zawołali Los Chocolates do pani Silvii.

      Los Chocolates to byli dwaj bracia z gangu w Chalchaupie. Obaj z osiemnastki. Poranki i wieczory spędzali przed sklepikiem pani Silvii, matki braci Alfaro. Domagali się darmowych napojów tonem pełnym wyższości, typowym dla członków gangu przebywających na swoim terenie. Palili skręty i pilnowali dzielnicy.

      To był 19 czerwca 2008 roku. Dzień, jakich wiele.

      – Znowu te chłopaki. Jakby nie mogli się wziąć… – Pani Silvia chciała dokończyć zdanie, kiedy nagle usłyszała osiem wystrzałów i krzyk starszej córki, która przebywała na zewnątrz z dziećmi.

      Matka wybiegła ze sklepu. Zastała córkę i wnuczki stłoczone na rogu, krzyczały. Jakaś taksówka zawracała z wielką prędkością. Los Chocolates, Salvador i Marvin, trzydzieści sześć i osiemnaście lat, leżeli rozwaleni na ziemi. Twarz, klatka piersiowa, nogi… Wszystko podziurawione kulami.

      Taksówka z przyciemnianymi szybami wjechała na górę. Zatrzymała się przed Los Chocolates, którzy odpoczywali na murku przed sklepem. Samochód stał, jakby ktoś w środku chciał otworzyć okno i zapytać o drogę. I rzeczywiście, szybę opuszczono, zarówno z przodu, jak i z tyłu, z prawej strony auta. Wysunęły się dwie lufy dziewięć milimetrów. Rozpoczęła się masakra i w mig skończyła.

      Silvia stała jak skamieniała, patrząc na odjeżdżającą taksówkę.

      Ulotne i niezrozumiałe sceny. To właśnie one charakteryzują miejsca ogarnięte przemocą. To wcale nie są strefy, w których terkoczą karabiny maszynowe, nie ma tu mężczyzn i kobiet wiecznie uciekających przed zagrożeniem. To zachód słońca i raptownie przerwana cisza na ulicach, na których bawią się dzieci, młodzież rozmawia na rogu, matki zajmują się domem.

      Potem, jakby człowiek budził się z koszmaru w środku nocy, wszystko wraca do normalności. Silvia kazała dzieciom wejść do środka. Zamknęła sklep. Nikt nie został, by oglądać, jak służby zabierają ciała. Nikt nie został, żeby odpowiadać na jakieś pytania.

      Ale Silvii coś nie dawało spokoju. Dorastała w tym kraju, na terenach gangów. Tu wychowała dzieci. W jej głowie jedna rzecz mogła prowadzić do drugiej. Matczyna intuicja, jak sądzę. Następnego dnia zadzwoniła do swoich synów, do Aunera i Pitbulla – właśnie deportowanych z Tapachuli – i poprosiła ich, żeby pojechali do Tacuby, do dziadka. El Chele wciąż siedział w Meksyku i nikt mu nie powiedział, że dwóch zastrzelonych gangsterów padło trupem na progu sklepu jego matki.

      Kto wie, co tam zaświtało pani Silvii w głowie. Coś wiedziała? Nigdy się nie dowiedzieli. Jeszcze nikt w nich nie wycelował, ale matka miała przeczucie. To ona wystrzeliła na start: uciekajcie, chłopcy.

      Auner i Pitbull posłuchali. W Tacubie przycinali gałęzie, wypasali krowy i ostrzyli maczety, ale okazało się to bardzo nudne. Pitbull czuł się, jakby go zdegradowano do roli młodego wieśniaka, podczas gdy on za wszelką ceną chciał być człowiekiem nowoczesnym, chodzić do salonów gier, kupować sobie koszulki polo, podrywać dziewczyny i nosić kolczyki. Dla Aunera to było nieopłacalne. Miał żonę i bardzo chciał ją utrzymywać. Dziadek płacił mu fasolą, ryżem i tortillami. To nie wystarczało.

      Mniej więcej w połowie 2008 roku obaj wyjechali do Tapachuli. Auner spędził ostatnią noc z żoną. Pitbull palił trawkę z kolegami z Chalchaupy, pierwszy raz nie za kratami. Następnego dnia zebrali się i wsiedli do autobusu.

      Na miejscu uścisnęli sobie dłonie, pożegnali się i dalej żyli jak bracia ze wsi, którzy nigdy się nie przytulają ani nie planują wspólnie życia, dopóki los ich nie zmusi. Auner pracował jako murarz; Pitbull jako tragarz. El Chele robił wciąż to samo, ławeczki w parku, dziewczyny, warsztat samochodowy i nażelowane włosy.

      Którejś sierpniowej nocy Auner wracał z pracy pieszo przez park w Tapachuli. Szedł zamyślony, lekko zgarbiony, jak to on, kanciasta twarz i hiszpańska bródka. Wygląd pasujący raczej do kogoś dziesięć lat starszego. Ciepły wiatr owiewał jego czarne i gęste włosy, aż nagle przeszłość zmusiła go do zebrania razem wszystkich braci. Na komórkę Aunera zadzwonił wuj. Tamtego wieczora Auner usłyszał najgorszą wiadomość życia, jakby to był zwykły codzienny problem do rozwiązania, w rodzaju: „Auner, odcięli nam wodę”; „Auner, złamałem nogę”.

      – Auner, dziś zabili twoją mamę.

      Pani Silvia Yolanda Alvanez zmarła w wieku czterdziestu czterech lat postrzelona w czoło i w lewą skroń. Nie wiadomo, która kula trafiła ją najpierw. To było dwóch chłopaków. Jeden pedałował na rowerze, drugi opierał się stopami o śruby w piaście. Zatrzymali się przed sklepem. Ona prała rzeczy na progu. Przeszli bez słowa obok brata Silvii, wuja chłopaków. Stanęli przed nią. Jeden twarzą w twarz, drugi z boku. Rozwalili jej głowę.

MELANCHOLIA UCIEKINIERA

      – Co za skurwysyn! – rzuca Pitbull, i to podniesionym głosem, żeby go usłyszano.

      Autobus z Ixcuintepac do Oaxaki jest jeszcze bardziej rozklekotany niż ten poprzedni. To już naprawdę przedzieranie się


Скачать книгу