.

 -


Скачать книгу
masą Indian. Nie tyle podróżują, ile uciekają. To widać. Wszyscy trzej mają lekki sen. Za każdym razem, kiedy autobus staje, wyglądają przez okna. Nieważne, czy kierowca chce się wysikać, czy wita się z kimś w jakiejś wiosce, czy wsiada nowy pasażer, czekający między drzewami. Zawsze wyglądają.

      Nad górami zaczyna świtać. Kiedy otwieramy oczy, odkrywamy, że droga z utwardzonej ziemi zmieniła się w krętą szosę. El Chele podróżuje w milczeniu. Nie wypowiada nawet słowa i gapi się gdzieś w góry. Pitbull, póki nie zasnął, zachowywał się jak zawsze, niespokojny i ożywiony: oglądał się we wszystkie strony, rzucił parę dowcipów, zwyzywał kierowcę, nucił jakieś melodyjki. Auner wolał przespać prawie całą drogę, ale teraz się obudził i smutnym spojrzeniem omiata okolicę za oknem. Marszczy brwi, jakby wspominał. Najstarszy z braci ma zatroskaną minę, kiedy się do niego przysiadam.

      – Co jest, stary? – pytam.

      – Ano myślę.

      – O rodzinie?

      – O rodzinie.

      – I co myślisz?

      – No tyle, że mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku… Że te pogróżki ich nie dotyczyły… Bo to w sumie dość dziwne było… Nie wiadomo, do kogo skierowane… Tyle że do naszej rodziny.

      Rodzina dla Aunera to ci dwaj chłopcy, którzy z nami jadą, to starsza siostra, która została w kraju, ale przede wszystkim jego żona i dwumiesięczna córeczka. Reszta – dziadek, wujowie, kuzyni, wszyscy ci, którzy nawet nie pisnęli po śmierci pani Silvii – guzik go obchodzą.

      – Tamci to mogą iść do diabła.

      Owej gorącej nocy w Tapachuli, kiedy Auner odebrał telefon od wuja, zebrał braci, żeby uczcić śmierć matki. Żaden nie chciał mi powiedzieć, jak przeżyli tamtą chwilę. Rzucali tylko krótkie zdania: ciężko było, cios, daliśmy radę, cholerny syf.

      Dwa dni podróżowali jako imigranci w przeciwną stronę, na południe, oddalając się od Stanów Zjednoczonych, próbując łapać stopa, przekraczając granicę między Meksykiem i Ameryką Środkową na rzece, która nas dzieli. Przyjechali późno, zdążyli tylko zobaczyć, jak trumna zostaje zasypana ziemią.

      El Chele miał w sobie wściekłość przestraszonego dziecka. Był zły, ale bardziej chciało mu się płakać niż bić. Pitbull i Auner nic nie mówili, ale chcieli zabijać. Tylko kogo?

      Ciało ich matki przygniotło milczenie. Wuj, który widział zabójców, zaniemówił. Nie, niczego nie wiem, nie widziałem ich, zamurowało mnie – tyle z siebie wydusił. Dziadek, patriarcha rodziny, ze swojej wiejskiej Tucuby i z Biblią ewangelickiego pastora w roli tarczy, powtarzał kazanie: trzeba się z tym pogodzić, zostawcie ją w rękach Boga, taka była jego wola, nie ma po co pytać.

      Minęły miesiące. Oni nie odpuszczali, ale odpowiedzą była tylko cisza. Pytania gasły. Wściekłość zmieniła się w smutek. Zostały wątpliwości. Czy to była zemsta tych pijaczków, których Pitbull posłał za kratki? Czy to gang nie życzył sobie świadków śmierci Los Chocolates?

      – A może jakaś stara wiedźma, która nienawidziła mojej matki – dodaje Pitbull.

      W kraju takim jak Salwador śmierć nie ma jednej twarzy. Nie zawsze przychodzi tylko z jednej strony. Może rozłożyć się jak wachlarz. Ma tylu posłańców, że trudno wybrać któregoś. Tak jak w morzu, kiedy czujesz, że coś cię uszczypnęło w stopę. Czy to krab, meduza, czy jeżowiec? Pijak, członek gangu czy wiedźma?

      Miesiące upływały pod znakiem żałoby: dwa miesiące gniewu i pytań, dwa chwilowego pogodzenia się z losem i jeszcze jeden po prostu smutku.

      A potem chłopcy zebrali to, co zasiali. Tamte pytania nigdy nie przyniosły odpowiedzi, ale pogróżki – owszem. W tym samym tygodniu ich wuj i dziadek, w Chalchaupie i Tacubie, odebrali ostrzeżenia, które przekazali Aunerowi, a potem znów nabrali wody w usta.

      – Młody, ktoś chce was zabić, powiedzieli, że ubiją was trzech i całą rodzinę.

      I tyle.

      Niewidzialny oprawca powrócił jak zwykle, jak już wcześniej w życiu braci Alfaro. Pojawił się po kilku miesiącach, kiedy ostatni rozbłysk przemocy zatarł się w pamięci. Bez wyjaśnień, nie pokazując twarzy. Zostawiając bardzo prosty wybór: konfrontacja albo ucieczka.

      Poczuli ciężar swojego regionu, siłę, z jaką ich kraj wypluwa na zewnątrz ludzi, czy też balast tych średnio dwunastu trupów dziennie w kraju liczącym niewiele ponad sześć milionów obywateli. Teraz oni zostali wypluci. Spakowali się i ruszyli w drogę. Przyłączyli się do pielgrzymki ludzi wyrzyganych przez Amerykę Środkową. Dołączyli do strumienia uciekinierów. Jedni uciekają od biedy, inni od niemożliwości rozwoju. Wielu od śmierci. Tej, która wszędzie przenika i która wszystkich dotyczy, młodych i starych, mężczyzn i kobiety, bandytów i policjantów.

DWIE OPOWIEŚCI O PRZEMOCY

      Nie mogę zapomnieć o innych historiach, które usłyszałem podczas tej trasy. Ta zaskakująca obojętność, z jaką groźby dotykają różnych osób. Pamiętam ten sam grymas strachu, z jakim policjantka z Hondurasu i gwatemalski członek gangu opowiadali mi o tym samym: musiałam/musiałem uciekać. Z naciskiem na czasownik „musieć”.

      Członek gangu nazywał się Saúl. Miał dziewiętnaście lat, od piętnastu mieszkał z matką w Los Angeles. Od pięciu należał do Barrio 18, w latynoskim getcie. Deportowano go, kiedy nie był już aktywny – w każdym razie tak twierdził – za kradzież w sklepie całodobowym.

      Poznałem go w Meksyku, gdy podróżowaliśmy do Medias Aguas, wczepieni w pręty na dachu wagonu, pędząc pociągiem przez wzgórza nieprzejezdne dla żadnego innego pojazdu. To była jego piąta próba. Próbował raz za razem, bez przerwy. Paliliśmy, osłaniając papierosy dłońmi. On nawijał bez przerwy i ciągle podkreślał jedną rzecz, chciał mi jasno dać do zrozumienia, o ile dobrze to odebrałem, że on nie ma innej opcji, że są na świecie ludzie, którzy nie mają dwóch czy trzech alternatyw. Istnieje tylko jedna.

      Pociąg zawsze działa tak samo. Na jego dachu nie ma dziennikarzy ani migrantów. Są tylko ludzie wczepieni w puste wagony. Są tylko osamotnienie i prędkość. I wszyscy jesteśmy równi, bo ziemia jest tak samo daleko od każdego z nas i wszystkimi tak samo trzepie. I tylko to się liczy.

      Saúl wracał z deportacji do Gwatemali, której w ogóle nie znał. Robił, co tylko się dało, zadzwonił do stryja w Los Angeles, korzystając z pozwolenia na jedną rozmowę, zgodnie z zasadami służb migracyjnych. Dostał adres. Poszedł tam szukać faceta, którego nie znał. Trafił do dzielnicy biedy leżącej nad rzeką. Tak mi opowiadał. Szedł sobie normalnie, jakby to była zwykła dzielnica. I spotkało go to, co spotkać musiało każdego młodego i niedoświadczonego człowieka w Ameryce Środkowej, który nie wie, że to nie są zwykłe dzielnice. Z bocznej uliczki wyszła chmara chłopaków. Rzucili się na niego, zaczęli go kopać, zdarli z niego koszulkę.

      – A ty skurwysynu jeden! – wrzeszczeli, wygłodniali, na widok osiemnastki wytatuowanej na jego plecach.

      Saúl zdołał tylko wykrzyczeć nazwisko faceta, którego szukał.

      – Alfredo Guerrero, Alfredo Guerrero!

      Banda się uspokoiła. Spojrzeli po sobie i zaczęli go ciągnąć przez dzielnicę, jakby był jakimś zwierzęciem. Potłuczonym ciałem Saúla cisnęli pod nogi jakiegoś mężczyzny, we wnętrzu domu. Facet na jednym policzku miał literę M, a na drugim S.

      – No i co, gnoju pierdolony, po co mnie szukasz? – zapytał tamten.

      – Alfredo Guerrero? – upewnił się Saúl.

      – Taa – odparł facet.

      – Jestem


Скачать книгу