Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
I podpis: „Podejrzani o udział w napadzie na pociąg z 23 grudnia 2008 roku”. Zakłada się, że ludzie ci, choć pochodzą z Chiapas, wykraczają poza teren pieszych wędrówek i poszerzają pole działania o ataki na pasażerów pociągu wyjeżdżającego z Arriagi. Podczas tej akcji zamordowali jednego Gwatemalczyka, który stawiał opór. Maczety, broń palna i zepchnięcie z jadącego składu.

      – A ilu zostało zatrzymanych? – pytam komendanta.

      – Wydaje mi się, że jeden jest w rękach władz.

      Potem Maximino – którego podwładni nazywają Máximo – wyciąga inną kartkę, żeby zatrzeć złe wrażenie, kładzie ją na stole i stuka w nią palcem wskazującym, plastikowy blat aż dudni.

      – Tego właśnie złapaliśmy w rejonie El Basurero. Przy skrzyżowaniu w Durango kierował ludzi w niewłaściwą stronę i posyłał prosto w ręce napastników. Tego capnęliśmy.

      To zdjęcie Samuela Liévano, pięćdziesiąt siedem lat, zabiedzonego rolnika, który ma niewielkie pole przy tym właśnie skrzyżowaniu, gdzie ziemna droga łączy się z główną szosą. Tamtędy wychodzą migranci wymijający ostatni punkt kontrolny, należący do policji federalnej, tuż przed wejściem do Arriagi. Liévano podpowiadał idącym, żeby kierowali się na El Basurero, za nieużywanymi torami. Było to otwarte wysypisko śmieci, znane jako miejsce napadów i gwałtów, niemal na obrzeżach La Arrocery. Aresztowano go po tym, jak oszukał dwóch facetów z Hondurasu, którzy jednak zgłosili napad w schronisku w Arriadze, skąd zadzwoniono do Maximina.

      Na starego Liévano donieśli dwaj czarnoskórzy chłopcy. Do schroniska dotarli w świetnym stanie, bez nawet kropli potu na czole, mniej więcej o trzeciej po południu. Pochodzą ze skwarnego atlantyckiego wybrzeża kraju, pracowali jako nurkowie, słońce smażyło ich każdego dnia pracy. Teraz, po pięciu dniach czekania, aż prokuratura wezwie ich na okazanie podejrzanych, mają dość i chcą podróżować dalej. Elvis Ochoa, dwadzieścia lat, zaprawiony i doświadczony, zmierza na Północ: „To nic”, mówi, strzelając palcami w stylu gangów z Los Angeles, w jednym z nich już kiedyś spędził parę miesięcy. Andy Epifanio Castillo, dziewiętnaście lat, debiutuje i jest jeszcze niewinny, swoje przeżył i nie chce już nigdy więcej postawić nogi na meksykańskiej ziemi: „To jest ryzykowanie życia dla możliwie lepszej przyszłości”, stwierdza, otwierając szeroko wielkie oczy i wzruszając ramionami. Jeśli jutro ruszą dalej, stary Liévano wróci na swoje ranczo i znów będzie pokazywał drogę tym, co dotrą na skrzyżowanie w Durango, a deklaracje Maximina okażą się czczą gadaniną, jeszcze jedną powierzchowną próbą rozwiązania strukturalnego problemu.

      Napastnicy, którzy zaatakowali Andy’ego i Elvisa po tym, jak ci posłuchali porad starego Liévano, są wciąż na wolności, jeden z rewolwerem kalibru dziewięć milimetrów, drugi ze strzelbą dwudziestką dwójką.

      Wychodzimy ze schroniska i z niewielką ochroną zapuszczamy się na teren napadów. Maximino przewiózł nas przez El Basurero, ale naiwnością byłoby wierzyć, że kiedy jedzie się pikapem w asyście czterech uzbrojonych w karabiny Galil policjantów, wszystko będzie wyglądało tak samo, jak wygląda dla nielegalnego migranta.

      Mamy jeszcze jedną opcję. Specjalna jednostka prokuratury prowadzi właśnie serię akcji. Zwraca się do prokuratury generalnej o wsparcie, a ta przydziela jej wyszkolonych agentów. Ci podszywają się pod migrantów i czekają na zasadzkę, a potem strzelają się z bandytami.

      Niecałe trzy tygodnie wcześniej czterech policjantów pod przykrywką wpadło w taką zasadzkę w El Basurero. Z krzaków wyłoniło się dwóch bandytów i zabrało się do rzeczy.

      – Spokój, skurwysyny, jak który drgnie, kula w łeb!

      Ale policjanci nie stali spokojnie. Dobyli broni, napastnicy otworzyli ogień i rzucili się do ucieczki. Złapano obu: Wenceslao Peñę, trzydzieści sześć lat, i Joségo Zárate, osiemnaście; obaj to obywatele meksykańscy. Podczas ucieczki jeden został postrzelony w szyję, a drugi dostał dwie kule w udo. Jednak na koniec strzelaniny tylko dwóch ludzi nie miało obrażeń. Dwaj policjanci także zostali ranni. Dostali z karabinu dwudziestki dwójki, kule rozpryskowe. Obaj wciąż leżą w szpitalu w Tonalá.

      W biurze prokuratury generalnej trzej młodzi mężczyźni próbują ochłodzić się przy wentylatorze. Widząc, że zaglądamy do środka, uchylają drzwi i jeden pyta: „Czego szukacie?”. Wyjaśniamy i zza drzwi wyłania się Víctor, jeden z nieposzkodowanych w tamtej akcji agentów. Ma na sobie rozpiętą koszulę. Materiał opina się na brzuchu, zza paska wystaje rewolwer.

      – Słucham – zwraca się do nas.

      – Przyszliśmy w sprawie, o której rozmawialiśmy z agentem Enrique Rojasem. Jesteśmy w okolicy od tygodnia i próbujemy dostać się na szlak migracyjny, żeby zobaczyć, jak to wygląda z perspektywy tych ludzi, ale niczego nie udało nam się zdziałać.

      – No ale czego w sumie chcecie?

      – Towarzyszyć wam podczas jednej z akcji, w których podszywacie się pod migrantów.

      Víctor rzuca szybkie spojrzenie w stronę swojego kolegi, któremu przez pierś przebiega pas – trzyma karabin. Obaj uśmiechają się krzywo.

      – Nieee, to niemożliwe, to bardzo niebezpieczne, nawet dla nas, a przecież mamy broń. Tam dochodzi do regularnych strzelanin, ci bandyci nie zastanawiają się, tylko od razu strzelają. My mamy broń i jeszcze parę kilometrów za nami podąża druga zakamuflowana grupa.

      Przedstawiamy argumenty, nalegamy, ale odpowiedziami na każde nasze stwierdzenie są kolejna kropla potu cieknąca z twarzy po pępek i kolejny kontrargument.

      – W okolicy La Arrocery (rozumianej tym razem wyłącznie jako fragment gminy Huixtla) jest najgorzej. Tam działają zorganizowane grupy posługujące się karabinami AR-15. W tamte okolice zapuszczamy się wyłącznie w ramach dobrze zaplanowanych akcji.

      Oddalamy się stamtąd świadomi, że zostaje nam tylko jedna opcja – improwizacja. Raczej nikt nie próbuje wkraczać na ten teren. Trupy liczy się dopiero wtedy, kiedy zostaną stamtąd przetransportowane. Dziennikarze i członkowie organizacji zajmujących się prawami człowieka informują o tym, o czym słyszą w schroniskach, ale co się naprawdę dzieje na szlakach La Arrocery, wiedzą jedynie imigranci i napastnicy. Panuje tam – wyrażenie to pasuje tu jak ulał – prawo dżungli.

      W zeszłym roku ministrowie z Gwatemali i Salwadoru przeszli tam kilkukilometrową trasę. Zorganizowano cały spektakl: eskortowało ich około trzydziestu funkcjonariuszy policji federalnej, do tego dwa oddziały konnej policji regionalnej, które szły przodem i czyściły teren, a liczne patrole policji państwowej kontrolowały szosę. Cała armia mundurowych. W tym roku przygotowywana jest podobna wizyta z przewodnikiem dla władz Hondurasu. To stąd wzięły się te nagłówki, które wywołały ironiczne uśmieszki na twarzach Andy’ego i Elvisa, policjantów w kamuflażu czy Paoli: „W Chiapas migrantom gwarantuje się prawa człowieka” – tak mniej więcej, z niewielkimi odstępstwami, pisały trzy miejscowe dzienniki.

      Komendant Roberto Sánchez – znany jako Maza (Maczuga) – przyjmuje nas na przedmieściach Huixtli. Upał nie odpuszcza. Właśnie padało, ale ma się wrażenie, jakby woda przesączyła się do najgłębszych warstw ziemi, a następnie wróciła w postaci piekielnej pary.

      Sánchez udziela nam całkowitego wsparcia. Rozmowa jest krótka i pada w niej wiele ksyw zabitych i tych bezkarnych. Mowa jest o tym, że Chayote, słynny okoliczny bandzior, został cztery miesiące temu zatrzymany, ale potem go zwolniono, bo jego ofiary ruszyły dalej. Że sam Chayote wolałby przesiedzieć parę latek w więzieniu, bo wtedy nie skończyłby ukamienowany pod jakimś mostem w La Arrocerze, najpewniej przez jakichś migrantów, którzy umieli się obronić. Że El Calambres z jego bandy siedzi w areszcie w Tonalá,


Скачать книгу