Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
się w niebezpieczeństwie, na które imigranci są narażeni każdego dnia.

PIESZO Z IMIGRANTAMI

      Docieramy o szóstej rano. Patrol robi obchód, kiedy słońce jeszcze nie pali. W obozie spotyka nas niespodzianka. Trzech Salwadorczyków, którzy poprosili o zgodę na zatrzymanie się w nim, żeby odpocząć trochę przed dalszą trasą i obejściem pierwszego punktu kontrolnego przed Huixtlą.

      Przeciągają się teraz, po czterech godzinach snu. Eduardo, piekarz, dwadzieścia osiem lat, ucieka przed gangami; Marlon, dostarczyciel chleba, dwadzieścia lat, ucieka razem z szefem; i José, pomocnik, dwadzieścia sześć lat. Pozwolono im zatrzymać się na popas na tę noc i poradzono, żeby nie wyruszali przed wschodem słońca, bo w blasku księżyca nawet mundurowi nie kręcą się po La Arrocerze. Jestem przekonany, że policjanci okazali się tak uprzejmi wobec Salwadorczyków, bo wiedzieli, że mamy przyjechać.

      Trzej migranci przyłączają się do nas i do trzech towarzyszących nam policjantów. Na początku trasy spotyka nas przyjazny gest. Wychodząc z zagrody, stanowiącej część obozu konnych policjantów, widzimy domek pokryty dachówkami i z łuszczącymi się ścianami. W drzwiach stoi około czterdziestoletni mężczyzna, boso i bez koszuli, trzyma pod rękę swoją dwunastoletnią córkę. Oboje unoszą ręce i machają nam na pożegnanie.

      – A ci tam? – pytam policjanta obok mnie. – Przyjaciele?

      – Szpiedzy – odpowiada. – Pracują dla band. To oni kierują migrantów w miejsca, gdzie czają się napastnicy, i kontrolują, kiedy wychodzimy na patrol.

      Idziemy wzdłuż trasy kolejowej zniszczonej przez huragan Stan w październiku 2005 roku, wciąż służącej jako szlak. Po naszej prawej, kilka metrów za ścianą roślin, stoi budka punktu kontrolnego w El Hueyate. Trochę tu jak w wietnamskiej dżungli. Zieleń jest gęsta i nas otacza, grunt – rozmokły, a kałuże – jak małe bagna. Jeśli się przyjrzeć, za krzakami można dostrzec ukryte ścieżki prowadzące na pola albo pochowane gdzieś rancza. Wyglądają jak tajne przejścia.

      – To tutaj – rzuca krótko jeden z agentów, kiedy przechodzimy przez żelazny most, i wskazuje na przestrzeń pod naszymi nogami.

      Tu właśnie rok temu zabito jednego z jego kolegów. Natknął się na bandę, rozłupali mu czaszkę jednym ciosem dobrze naostrzonej maczety. Takie maczety to dla napastników nie tyle narzędzie, ile broń. Używają ich do karczowania chaszczy, napadów i obrony. Zawsze chodzą z maczetą w ręku, jakby to było naturalne przedłużenie ich ciała. Maczeta to ich wierna towarzyszka.

      Od drogi słychać szczekanie psów, a zza ogrodzeń przed domami błyskają oczy, patrzą, żeby się dowiedzieć.

      – Teraz doskonale nas widzą – rzuca policjant, a potem dodaje krótko: – To, co mówiłem o kościach, to tutaj. A El Chayote znaleźliśmy tam.

      Wzmianka o kościach odnosi się do szkieletu znalezionego kilka miesięcy temu na pastwisku. W okolicy ciągle kręcą się sępy, bo pada tu sporo bydła, bez trudu znajdują padlinę. Dlatego w tym rejonie kości wcale nie oznaczają czegoś dawnego. El Chayote został znaleziony w drugiej wnęce, którą widać z miejsca, gdzie stoimy. Leżał na ziemi z potężnym guzem na czole, skroń miał miękką jak z plasteliny. Dookoła było pełno kamieni. O ile podrzędni rabusie chętnie korzystają z maczet, o tyle kamienie stanowią narzędzie obrony migrantów.

      Tutaj idzie się między martwymi, życie staje się wartością względną i człowiekiem buja jak na luźnej linie. Zabijanie, umieranie, gwałcenie i bycie gwałconym tracą znaczenie. To rutyna. Punkty orientacyjne: tu, przy tym kamieniu, gwałcą; tam, za tym krzakiem, zabijają.

      – Tam przed gwałtem oddzielają kobiety od grupy. – Policjant wskazuje niewielką parcelę z bananowcami. – I dotąd docieramy w ramach codziennego patrolu.

      Szliśmy raptem pół godziny, a oni dalej się nie zapuszczają. Potem wracają z drugiej strony szosy, mówią na to „górna La Arrocera”, przez wzgórza wypiętrzające się na tej równinie. Tyle że to tylko malutki kawałeczek trasy migranta. Sam początek. Pierwszy punkt kontrolny, pierwsze trudne miejsce.

      Skrzyżowanie to znane jest jako La Cuña, dróżka prowadząca na szosę przed El Hueyate. Mangowiec, pod którym gwałcą, pole, na które niektórzy coyotes z Huixtli przyprowadzają imigrantów bandytom, zgodnie z wcześniejszą umową.

      Policjant mówi dalej, a Salwadorczycy wzrokiem pytają, co teraz.

      – Szukamy tu jeszcze w okolicy jednego z tych bandziorów. Nazywają go „La Rana”, Żaba, ma na twarzy bliznę i grasuje w górnej części, ale nie udaje nam się na niego wpaść. Mają nas na oku, kiedy tylko wychodzimy, jak jesteśmy na patrolu, zaraz wieją.

      Kończy zdanie, a my bez dalszych wyjaśnień ściskamy mu dłoń i mówimy, że zamierzamy dojść aż do Arriagi, do pociągu, z Eduardem, José i Marlonem. Agenci są zaniepokojeni, martwią się reakcją komendanta Sáncheza. Dla władz zabity migrant to normalka, ale dwóch dziennikarzy to już inna śpiewka, nikt takich trupów w okolicy sobie nie życzy.

      Teren jest tu falisty, więc policjanci w parę minut znikają nam z oczu za krzakami i chwastami. Teraz, dopiero teraz, zaczyna się prawdziwa wyprawa. Przedzieramy się przez gęstwinę przez jakieś pięć kilometrów, aż znajdujemy ścieżkę prowadzącą na szosę. Punkt kontrolny mamy już za sobą, więc Eduardo wychodzi na asfalt, żeby złapać jakiegoś stopa i dojechać do następnej wioski, Escuintly.

      Przeprawa przez La Arrocerę dobitnie nam uzmysłowiła, że wysiłki władz Chiapas, by oczyścić okolicę, dalekie są od sukcesu. La Rana wciąż tu działa, ci, co napadli na tych z Hondurasu, są przed nami, a trupy to wciąż świeże wspomnienie. Tym jednak, który pomógł nam najbardziej w uzyskaniu dobrego rozeznania, był El Calambres. Nazywa się Higinio Pérez Argüello, ma dwadzieścia sześć lat i jest znany policji z La Arrocery jako bandyta napadający na imigrantów. Od trzech miesięcy siedzi w zakładzie karnym w Huixtli. Zgodził się z nami spotkać i porozmawiać, o ile przystaniemy na jego jedyny warunek: będzie opowiadał w trzeciej osobie, będzie mówić „oni”, a nie „my”.

ROZMOWA Z EL CALAMBRESEM

      Oskarżono go o gwałt, posiadanie nielegalnej broni i napaść. Zgwałcił jedną migrantkę, ta jednak ruszyła w dalszą drogę. Zostały mu jednak jeszcze dwa pozostałe zarzuty, więc czeka w areszcie na wyrok.

      Dyrektor więzienia udostępnił nam swój gabinet na rozmowę i już od początku zapowiadał, że Higinio pewnie się zgodzi. Jego argumenty zbijały z tropu, ale w tej okolicy były zrozumiałe.

      – Myślę, że będzie chciał rozmawiać, bo my tu nie mamy ludzi oskarżonych o poważne przestępstwa: zarzuca się im zabójstwo, gwałt i napady rabunkowe, ale nikt tu nie siedzi za narkotyki.

      El Calambres jest szczupły, ma ostre rysy i nabrzmiałe żyły na ramionach, nosi długą koszulę, nadającą mu dziwnego wyglądu, jakby członka gangu, choć zachowuje się raczej jak rolnik ze wsi. Ma metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, długie i ostre paznokcie, skośnawe oczy, do tego rzadki i niesymetryczny wąsik. Z szyi zwisa mu siedem krzyżyków i różańców. Siada, krzyżuje ręce na piersi, wbija wzrok w ziemię i zaczyna mówić szyfrem.

      – Taa, ja wiem, co się wyprawia w La Arrocerze. Mieszkałem na ranczu, tam niedaleko. No, tam napadają ci tacy, co to lubią robić syf – zaczął.

      – Kto robi syf?

      – Ludzie, co tam mieszkają albo pracują. Widziałem całe zorganizowane bandy. Teraz działa tam taka jedna, przyjeżdżają z Tapachuli i robią bydło. Chino stamtąd jest, El Harry to drugi, co nimi dowodzi, od dobrej chwili tam robią swoje. Taką se znaleźli fuchę, polują na nielegali.

      – A dlaczego tylko na nich?

      – Bo


Скачать книгу