Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
razem z El Cochero (Filadelfo González) i El Diablo (Ánderson). Obaj przebywają w zakładzie karnym w El Amate, największym takim przybytku w stanie Chiapas, nad którym władze nie mają kontroli. Wewnątrz rządzą bossi narkotykowi, którzy nakładają na nowych opłaty i nie wpuszczają strażników ani władz do sektorów z celami. Ci dwaj należeli do bandy Harry’ego. Prości ludzie, od 1995 roku przemieszczali się na motorach i grabili migrantów, którzy w obawie przez służbami nie jechali pociągiem, tylko przedzierali się przez odludne tereny. El Cochero umiał się przebić w kryminalnym środowisku i został szefem jednego z sektorów, zielonego. Administrował nim, pobierał opłaty, przydzielał do cel. Tak zdecydował ten, który sprawuje władzę w całym zakładzie – generał, jak na niego wołają w więziennym żargonie – Herminio Castro Rangel, widząc, z jaką brutalnością działał El Cochero podczas dwudniowych walk między grupami o kontrolę nad El Amate.

      – Nie rozumiem, ile można wyciągnąć z takiego łupienia migrantów?

      – Zależy, co ci ludzie przy sobie mają, ale zdarzają się tacy, co dziesięć pesos, i tacy, co pięć czy osiem tysięcy. Bo nie tylko tu się ich robi, robią ich od samego początku, więc niektórzy kompletnie nie mają już kasy – wyjaśnia.

      – A jak się można dostać do tej roboty? Jeśli mam ochotę, mogę łapać maczetę i iść w krzaki na napad?

      – Nieee, wszystkim rządzą grupy kontrolujące dane miejsce, oni się dzielą terenem i tylko im wolno działać. Jak się wtrynisz na krzywy ryj, ubiją cię.

      – A jeśli ktoś się stawia, to nie kusi wpakować mu kulkę?

      – Uuuch! No pewnie, przecież dlatego się ich zabija, bo się stawiają.

      – Pewnie sporo tam jest zabitych, których nikt nie odnalazł, co?

      – Uuuch! W cholerę!

      Powtórzyłem El Calambresowi to, co mówili mi Maximino i Sánchez. Ich zapewnienia, że problem został rozwiązany. El Calambres podniósł wzrok, przez sekundę nasze oczy się spotkały, to było spojrzenie w rodzaju, że wiadomo, o co chodzi. A potem uśmiechnął się do siebie.

      – Przecież to nie jeden człowiek tam działa, to są całe bandy, i nie że jedna. I to się nie kończy, nigdy takich nie zabraknie. Jeden wpadnie, zaraz zjawi się następny. To szmat ziemi, na policję uważają, kiedy się kręci, ale już tam oni pilnują. Siedzą se zaszyci, mundurowi za nimi łażą, ale oni przecież ich widzą, ci ludzie lepiej znają swój teren. Mundurowi przecież nie ogarną tego wszystkiego. Za duży teren. A jak na siebie wpadną, to się robi strzelanina. Tamci mają karabiny dwudziestki dwójki, AR-15, trzysta pięćdziesiątki siódemki. Nawet kamizelki kuloodporne skombinowali.

      Bo, jak to trafnie powiedział funkcjonariusz z prokuratury, La Arrocera w Huixtli to co innego; tam działają lepiej przygotowane bandy. El Calambres twierdzi, że dla nich łupienie imigrantów zmieniło się w stałe zajęcie, tyle że czasami „od swoich wtyków” dowiadują się o innych robotach, jak napady na jubilerów, kradzieże aut czy włamania do sklepów. Bandy nie działają same, są ludzie u władzy, którzy zawsze dostaną swoją działkę od którejś z pięciu grup. Zadaję ostatnie pytania. Odpowiadając, El Calambres pochyla się, mówi szeptem i spuszcza głowę, już jej potem nie podnosi.

      – A gwałty na migrantkach to co to jest? Rozrywka po napadzie?

      – No tak, taka rozrywka… Tak się bawią…

      – Pewnie, łatwo zgwałcić kogoś, kto nie zostanie i nie złoży doniesienia.

      – No taa… Taa…

      Wychodzą z domów zawsze rano, jak przedsiębiorcy do pracy, z dzielnic El Relicario, Buenos Aires, El Progreso, Cañaveral, Ejidos. I biorą się do swojej roboty, napadów i gwałtów, potem dzielą łupy i wracają do siebie, a nazajutrz znów do pracy.

RANCZA, ZMĘCZENIE, NAPIĘCIE

      Już w Escuintli, małej osadzie z niskimi domkami i ulicznymi kramami, Toni, fotograf, kłóci się z kierowcą busa, który nas podwiózł i który, choć wie, że wiezie też dwóch dziennikarzy, nie zamierza odpuścić i domaga się dodatkowej opłaty za przejazd.

      – No pięć pesitos, na colę bym miał, kurwa, jeszcze pięć pesitos!

      Tego właśnie się domaga, dodatkowych pięciu pesos za przejazd. Choć mu się to oczywiście nie należy, to i tak jest to umiarkowana kwota jak na to, ile zabierają rabusie bez maczet. Trafiają się tacy, co domagają się i dwustu od głowy, choć normalna cena to dziesięć. Nie płacimy tej dodatkowej sumy i idziemy na innego busa do Mapastepec. Znów ten sam schemat. Przed drugim punktem kontrolnym prosimy, żeby nas wysadził. Zatrzymujemy się pod wiaduktem, gdzie pytamy czekającego na autobus mężczyznę, czy tory kolejowe są daleko.

      – Jakieś pięć kilometrów stąd, ale lepiej tam iść drugą stroną szosy, bo tu jakieś dwa tygodnie temu złodzieje zamordowali jednego migranta.

      Zapuszczamy się znów w gąszcz, myśląc, że jeśli jest nam to pisane, to się wydarzy i nic nie poradzisz. Jest coś, na co niewielu zwraca uwagę. Podróżujący nie tylko bywają zabijani i okaleczani, nie tylko trafiają ich kule i kroją maczety. Blizny po podróży znaczą nie tylko ich ciała. Po tak strasznym napięciu zostaje w głowie jeszcze coś, co nie odpuszcza. Podróż przez Meksyk trwa prawie miesiąc. Migranci kryją się, boją, żyją w niepewności, czy kolejny krok nie okaże się krokiem w przepaść, czy nie pojawi się ktoś z Migry, jakiś bandyta, gwałciciel.

      Niewielu zastanawia się nad traumami tysięcy kobiet z Ameryki Środkowej, które zostały tu zgwałcone. Kto się nimi zajmuje? Kto leczy ich ukrytą ranę? Trafnie zdefiniował to Luis Flores, pracownik Międzynarodowej Organizacji do spraw Migracji: „Problemem jest nie tylko to, co się widzi, to dużo głębsze. Chodzi o cały ogląd sprawy, o mentalność. Kobietom przypisywane są określone role wobec napastników, wobec coyotes i wewnątrz ich własnej grupy i przez całą drogę muszą trwać w napięciu, kierując się taką logiką: wiem, że mnie to spotka, ale oby nie”.

      A ich rola sprowadza się do bycia człowiekiem drugiej kategorii. Migrant i kobieta są równoznaczni z łatwym celem. Bardzo wyraźnie to zobaczyliśmy, kiedy kilka dni wcześniej odwiedziliśmy w biurze Krajowego Instytutu Migracji Yolandę Reyes. To dwudziestoośmioletnia Honduranka, która od 1999 roku nielegalnie mieszka w Tapachuli. Po tylu latach jakoś się tu urządziła, próbowała znormalizować swoją sytuację, jednak jest coś, czego wymazać się nie da: Yolanda wciąż jest z Ameryki Środkowej i nie ma papierów. W dniu, w którym ją poznaliśmy, właśnie odebrała swoje dokumenty, po całym procesie, rozpoczętym doniesieniem, kiedy to jej partner, funkcjonariusz policji z Chiapas, zadał jej jedenaście ciosów maczetą, w tym cztery w twarz, bo po prostu go poniosło, wrzeszcząc jednocześnie ile sił w płucach:

      – Ty dziwko, dziwko, jesteś pierdolona centroamericana i gówno tu znaczysz!

      Po dwóch godzinach marszu koszule mamy dokumentnie przemoczone. Słońce przypiekło nam twarze i zaczynamy czuć drogę w nogach. Jesteśmy na wysokości Madre Vieja, to tereny rolnicze jak wiele innych: chaszcze, błoto, cisza. Osiem miesięcy temu znaleziono tu ostatniego trupa w okolicy.

      Wyszliśmy na szosę, ale punkt kontrolny jest jakieś czterysta metrów od nas. Dwie godziny marszu, a to wciąż tak blisko. Wynika to z tego, że najpierw musieliśmy zagłębić się w zarośla, żeby znaleźć tory, i dopiero wtedy kontynuowaliśmy trasę. Chowamy się w trawie porastającej pas rozdzielający dwie nitki szosy. Powoli przekradamy się na drugą stronę, jak spłoszone zwierzęta, aż w końcu udaje się nam złapać następnego busa. Minęliśmy już dwa punkty kontrolne.

      Dojeżdżamy do Mapastepec i od razu pakujemy się do kolejnego busa, który nas zawiezie do Pijijiapan. Trasa męczy. Znów prosimy kierowcę, żeby


Скачать книгу