Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
przestępcy, mieszkańcy nieodległych od torów rancz. Grupy kolesiów z wioski, marnie uzbrojone, z rewolwerami trzydzieści osiem i maczetami. Jednocześnie są to napastnicy bezlitośni, świadomi, że jeśli natkną się na opór, to albo zabiją, albo zostaną zabici. Albo zrzucą, albo zostaną zrzuceni na tory.

      Straż działa szybko. Jeden Gwatemalczyk pilnuje tylnej części wagonu, drugi filuje z przodu. Saúl, dziewiętnastolatek, zdradzający pewność siebie i znajomość Bestii, naciąga na głowę kaptur bluzy. „Żeby bardziej kozacko wyglądać”, tłumaczy. W oddali, na końcu składu, widać ruszające się latarki, ale jest za wcześnie, by cokolwiek stwierdzić.

      Saúl zapala papierosa i powtarza głośno nasze hasło: „Nie ma zmiłuj, jeśli to złodziej, to już my go tu przyjmiemy!”. To jego piąta próba powrotu do kraju, z którego deportowano go półtora miesiąca temu. Należał tam do Barrio 18, największego latynoskiego gangu. Brał udział w paru pomniejszych skokach, za co go przymknięto.

      Ma na koncie cztery nieudane podejścia, za każdym razem łapała go meksykańska Migra. Przejechał na Bestii tysiące kilometrów. I ma radę: „Trzeba mieć respekt dla tego bydlaka. Jak się widziało tyle, co ja widziałem, to się go ma”. Mimo że młody i twardy, Saúl, ten przedwcześnie dorosły chłopak, który musiał uciekać ze swojego kraju, bo inny gang, Mara Salvatrucha, kontroluje jego dzielnicę, wie, w jakim miejscu się znalazł, i wie, że czas na dachu wagonu to nie jest najlepszy moment w jego życiu.

      – Zawsze jest strach, zawsze.

      Nigdy nie zapomni na przykład sytuacji z osiemnastoletnią dziewczyną z Hondurasu, z którą podróżował podczas pierwszej próby, kilka tygodni temu. Zrobiło się zamieszanie, bo wszyscy myśleli, że gdzieś z przodu wkraczają ludzie ze służb migracyjnych, i ona spadła. Po prostu spadła.

      – Widziałem, jak leci z otwartymi oczami – mówi.

      A potem usłyszał cienki pisk, który zagłuszył łoskot. Zobaczył jeszcze z daleka, że coś się potoczyło.

      – Jakby piłka z włosami, pewnie jej głowa.

      To za sprawą księdza Alejandra Solalinde na meksykańskim południu tego rodzaju akcje stały się rzadsze. Protestował w Krajowym Instytucie Migracji. Nie można takich rzeczy organizować nocą, i to w górzystym terenie. Scena, która poruszyłaby każdego: noc, regularny łoskot pociągu nakładający się na cienkie, delikatne piski, kojarzące się z jakimś odległym kobiecym krzykiem, i nagle z boku pada oślepiające światło. Dziesiątki reflektorów i okrzyki: „Zsiadać! Zsiadać! Zsiadać!”. Pociąg zatrzymuje się, a na szyny zeskakują kolejne cienie, choć stalowe koła wciąż mogą okaleczać. Tak nie wolno, argumentował Alejandro Solalinde, trzeba wymyślić inny sposób, bo wielu zostaje okaleczonych właśnie w trakcie ucieczki podczas takich akcji. Oślepieni biegną, oślepieni skaczą, oślepieni wpadają na siebie.

      Od tego momentu zaprzestano podobnych działań na południu. Dalej, za meksykańską stolicą i za terenami nazywanymi La Lechería, zaczynają się ziemie, nad którymi Alejandro Solalinde nie ma już żadnej kontroli, a nocne łapanki wciąż są organizowane.

      Latarki są coraz bliżej. Kiedy zbliżą się jeszcze o dwa wagony, będzie wiadomo, o co chodzi. Saúl zapala kolejnego papierosa.

      – Mamy pakt, że się nie damy napastnikom – ciągnie.

      Trzydziestka ósemka ma sześć kul, więc kilku zdążą załatwić, ale potem cała reszta może się na nich rzucić i wymierzyć im sprawiedliwość – prawo pociągu.

      Prawo Bestii, które Saúl tak dobrze zna i które zostawia tylko trzy opcje: poddać się losowi, zabić lub umrzeć.

      – Miesiąc temu capnęli mnie w Reynosie, już na granicy. Wtedy na pociąg między Arriagą a Ixtepec wsiadło trzech kolesi. Dwóch z maczetami i jeden z trzydziestką ósemką, taką z bębenkiem. Myśmy wtedy się na naszym wagonie nie dogadywali wcześniej, ale kiedy ten z pistoletem wymierzył w takiego jednego z Hondurasu… No ten z bronią też inkasował dolę, dureń, bo jego zadanie to stać i mierzyć gdzieś z rogu, a zbierać kasę to może ten z maczetą… W każdym razie ten z Hondurasu łapie go za nogę i sru na dół, a reszta raz-dwa rozprawiła się z tymi z maczetami…

      I tak to jest, prawo pociągu.

      – …pierwsze tośmy ich skopali. Potem ten z Hondurasu gada do drugiego: „Te, pomóż no”. I biorą tego, co miał pistolet, jeden za ręce, drugi za nogi, i dawaj go między wagony. Równiutko na pół go ciachło. To samo zrobili z następnym. Mieli się już brać za trzeciego, ale wtedy jeden Salwadorczyk rzucił, że lepiej go puścić, żeby wrócił i opowiedział, że my się tu nie dajemy. Więc go po prostu zwalili z wagonu, ale akurat był taki jakby jar, więc, moim zdaniem, i tak se rozbił łeb.

      Ile ciał leży w ziemi wzdłuż torów? Trafnie zauważył kiedyś Alejandro Solalinde, że tutejsze tereny to jeden wielki anonimowy cmentarz.

      Światła latarek są już blisko i ci dwaj na czatach widzą już, co jest grane: „Ej, chować kije, to maszyniści idą po dolę”. Trzej z nich wchodzą na nasz wagon. Ludzie zasłaniają twarze, jak mogą, siadają tyłem i patrzą na boki żelaznego robala.

      „No, koledzy, nie wiadomo, czy dalej, na przykład w Matías Romero, na jakąś akcję się nie szykują, a my możemy się zatrzymać albo jechać dalej, no ale zobaczymy, jak nas potraktujecie”, mówi jeden. Pieniędzy chcą. Idą dachami jak kontrolerzy pobierający opłaty, domagają się banknotów albo monet za podróż, podczas której niczego zagwarantować nie mogą. Na naszym wagonie nikt nie odpowiada ani nie wyciąga pieniędzy. „Sukinsyny”, mamrocze drugi, „zobaczycie, jeszcze dostaniecie w dupę za swoje”. Nie zdradzamy naszej tożsamości. Maszyniści nie cierpią dziennikarzy. Eduardo Soteras ukrywa aparat pod płaszczem przeciwdeszczowym i tylko wysuwa obiektyw, żeby złapać moment, gdy będą wymuszać haracz na tych przed nami.

      Nasi współtowarzysze są doświadczeni, wiedzą, że w razie zasadzki to nie od maszynistów zależy, czy się zatrzymają, czy nie. Muszą to zrobić. Nie mogą sobie przemknąć obok wojskowych i policji federalnej i zostawić ich z zapalonymi reflektorami.

      Lokomotywa znów szarpie wagony. Podróż trwa dalej. Jeszcze raz efekt domina. Stalowe skrzynie ruszają kolejno i wszyscy czepiają się prętów.

      Chłód zaczyna przenikać nas na wylot, przedostaje się przez swetry, rani skórę jakby malutkimi kryształkami miotanymi z wielką siłą. Niektórzy zasypiają. Przywiązują się, jak potrafią, wsuwając paski albo sznury między pręty. Teraz dachy pokryte widocznymi w blasku księżyca ludzkimi sylwetkami przypominają obóz uchodźców. Skuleni, zwinięci w kłębek, tulą się sami do siebie.

      Znów działa prawo drogi. Jeśli jest źle, to znaczy, że może być gorzej. Saúl wsuwa na dłonie płócienne rękawiczki, rzucając pytanie:

      – Twoim zdaniem to jest zimno?

      Odpowiedź nie jest potrzebna. Chwilami lodowaty podmuch przenika do szpiku kości i wywołuje dreszcze.

      – To jeszcze nic. Widziałem ludzi, którym poodmarzały palce i którzy pospadali z pociągu na lodowatych wyżynach podczas przejazdu przez góry.

      Niebawem Saúl i reszta zmierzą się z tymi temperaturami. Za Medias Aguas będzie Tierra Blanca. Potem Orizaba. A za nią zaczynają się lodowate góry. Dziesięć godzin, a czasem nawet dwa dni, na grzbiecie tej maszyny, obok ośnieżonych szczytów, aż do Lecheríi. A na koniec tego robiącego wrażenie odcinka trzydzieści jeden tuneli, w które wjeżdża Bestia, tuneli, w których nie widać nawet dłoni trzymanej tuż przed twarzą. „Tam to jest dopiero zimno”, Saúl pokpiwa z tego, co teraz czujemy. Tam, w górach, temperatura spada nawet do pięciu stopni poniżej zera.

      Minęło


Скачать книгу