.

 -


Скачать книгу
Koszulkę na strzępy podarł jej jeden z tych facetów, od którego czuć było sianem i który wyglądał jak rolnik. Wyszli całą bandą z jaru, ze strzelbami i maczetami. Choć ustawiona w pozycji na pieska, jak to nazwała, Paola zachowywała spokój, wiedziała bowiem, że zostały jej jeszcze dwie kule w magazynku: spryt i charakter.

      Nie odwracając się i nie patrząc, kto kręci się za jej tyłkiem, Paola, dwudziestotrzyletni transseksualista z Gwatemali, słyszała szczęk odpinanych pasków i negocjacje napastników.

      – No to ty pierwszy, dobra. Potem ja.

      Paola przerwała im pogawędkę, tamtych zupełnie zamurowało.

      – Panowie, róbcie, co chcecie, ale bardzo proszę, załóżcie sobie prezerwatywy. Mam kilka w plecaku, tym czerwonym. Dobrze radzę, bo mam AIDS. Bo ja to myślałam, że jesteście prawdziwi machos i gwałcicie tylko kobiety – dodała, choć od lat czuje się kobietą i jeśli ktoś zawoła ją imieniem z chrztu, nawet się nie odwróci.

      Zapanowała cisza. Paola podejrzewała, że tamci gapili się na siebie niepewni, ale w sumie to nie wiedziała, bo wciąż tkwiła na kolanach, słońce grzało ją w plecy i nie śmiała się odwrócić. Zachowywała godność, mimo sytuacji, w jakiej się znalazła, głowa uniesiona i spojrzenie utkwione w horyzoncie.

      – Wstawaj, jebany pedale! Wypierdalajcie mi stąd wszyscy! – zaczęli wrzeszczeć na nią i na resztę grupy.

      Paola nie choruje na AIDS. Natomiast po pięciu latach uprawiania prostytucji u siebie w kraju i w stolicy Meksyku ma niezłe doświadczenie z różnymi perwertami. A do tego spryt i charakter.

      Wszyscy ruszyli dalej na Północ, już bez grosza przy duszy, ścieżkami zagubionymi gdzieś w górach.

      – Ja po prostu byłam przygotowana, tyle się mówi, że migrantów ciągle takie rzeczy spotykają – kończy opowieść Paola.

      Stoimy przy pociągu w Ixtepec, kilka kilometrów od miejsca, w którym udało się jej wykaraskać z tej nieprzyjemnej sytuacji. Wysoka, czarne włosy, skorzystała z tego, co jej zostało w czerwonym plecaczku, i zrobiła sobie makijaż, włożyła czarną bluzkę z dekoltem i dżinsy. Udało się jej przeżyć La Arrocerę.

      To dla nas, migrantów, czerwony punkt na mapie, mówią jedni. To najgorsze miejsce do przejścia, dodają drudzy. Większość z nich nie ma świadomości, że tą nazwą, dotyczącą raptem kilku hektarów, określa dwustusześćdziesięciodwukilometrowy odcinek trasy. Mówią na nią po prostu „La Arrocera”. Cały ten porośnięty chaszczami teren nazywają od niewielkiej osady, raptem dwadzieścia osiem gospodarstw – jej nazwa, dosłownie Ryżownia, pochodzi od magazynu na ryż, stojącego przy samej szosie i popadającego obecnie w ruinę.

      Teraz także Paola wie, że na terenie określanym tym mianem zawsze coś się przydarza. Czterdzieści pięć osób, które z nią szły, zostało napadniętych na odcinku między Tapachulą, pierwszym większym miastem od granicy z Gwatemalą, i Arriagą, gdzie wsiada się na pociąg. To jest teren bandytów. Wiedzą o tym ona i wielu innych imigrantów z Ameryki Środkowej. A także władze oraz wielu takich, co prawdę poznali zbyt późno, tuż przed śmiercią, która spotkała ich wśród tych zarośli.

      Dowiedziała się o tym kobieta z Gwatemali, która przed śmiercią przez uduszenie, w dzielnicy El Relicario w Huixtli, z ustami pełnymi siana i własną bluzką wciśniętą w gardło, zdążyła tylko zobaczyć nad sobą atakującego ją mężczyznę. To było 10 listopada 2008 roku. Była z Gwatemali, tak mówili ci, co, jak twierdzą, znali ją z Tapachuli. Znali ją i tego mężczyznę, z którym chodziła po ulicach tamtej nocy wzdłuż nieużywanych torów, służących tysiącom nielegalnych migrantów za drogowskaz. To był mężczyzna ze skorpionem wytatuowanym na ręku. Stało się to między domami krytymi dachówką i o zapadających się ścianach z drewna i gliny, rozsianymi na zarośniętych pastwiskach.

      Nikt nie zna szczegółów. Tutaj nie było wtedy jeszcze policji wiejskiej, a nawet teraz składa się z raptem siedmiu miejscowych, którzy w wolnych chwilach pilnują z pałkami w ręku porządku. Wiadomo natomiast, że to nie była powolna śmierć. Na zdjęciu opublikowanym w niewielkim miejscowym dzienniku „El Orbe”, obok podobizn dwóch ofiar, zajmujących pół strony, widać było dziewczynę o szeroko otwartych oczach, w pięściach zaciskała słomę, suche liście wypadały jej z ust, a połowę głowy, od czoła, miała pozbawioną włosów, jakby ją najpierw ciągnięto po ulicy i dopiero potem rzucono do jaru, między wybujałe chwasty i ruiny domów, gdzie znaleziono ciało. Albo jakby ktoś jej wyrywał włosy siłą. Była naga, miała rozchylone nogi, lekko wygięte, jakby inne ciało ją przygniotło.

      Nie prowadzi się śledztwa. Została o niej tylko opowieść Orlanda, starego grabarza z cmentarza miejskiego w Huixtli, który wyciąga język tak daleko, jak umie, pokazując, jak wyciągano tej Gwatemalce bluzę z gardła. Tyle tylko zostało, jeszcze krzyż, mały i purpurowy, ukryty gdzieś na cmentarzu. I epitafium: „Zmarła jako młoda matka, razem ze swoimi bliźniakami. Listopad 2008”. Razem ze swoimi bliźniakami, jest tam napisane.

      Kto wie, dlaczego zabójca wybrał właśnie to miejsce. Prawdą jest, że przypadkiem bądź nie wyszło mu to dobrze. Kiedy tak przemierzamy te gęstwiny stanu Chiapas, każdego dnia uzmysławiamy sobie, że trupów nie da się zliczyć; gwałty to chleb powszedni; a napady – mniejsze zło.

SPÓŹNIONA WOJNA

      Przyjechaliśmy tam w trudnym momencie. Od początku roku i po raz pierwszy władze stanu Chiapas zaczęły nazywać grasujących na tutejszych ścieżkach bandytów po imieniu. Dzisiejsi napastnicy wywodzą się z niegdysiejszych pracowników najemnych, pracujących przed laty na ranczach, którzy widzieli maszerujące korowody nielegalnych uchodźców z Ameryki Środkowej, kryjących się przed władzami. Aż któremuś zapaliła się lampka: jeśli przemykają tymi drogami i boją się władz, to znaczy, że nie będą szukać u nich pomocy, nawet jeżeli padną ofiarą napadu, gwałtu czy zabójstwa.

      Migranci przekraczają rzekę Suchiate i wtedy zaczyna się ich niekończąca się podróż autobusami i busami. Wsiadają do jednego, a potem wysiadają, zanim dojedzie do kolejnych punktów kontrolnych, które służby porozstawiały wzdłuż szosy. Wchodzą do lasu, maszerują ileś kilometrów, a kiedy wyminą już punkt, wychodzą znów na szosę i czekają na kolejny bus. W ciągu tych dwustu osiemdziesięciu dwóch kilometrów muszą to powtórzyć przynajmniej pięć razy, zanim dotrą do miasta Arriaga, gdzie mogą dostać się na pociąg towarowy i jechać do Ixtepec.

      Przez lata nielegalni migranci przyjmowali to przestępcze myto jako nieuniknioną konieczność. Wszystko w rękach Boga, powtarzali. Coyotes rozdawali prowadzonym przez siebie kobietom prezerwatywy, a mężczyznom radzili, żeby się nie przeciwstawiać. Historie o mężach, dzieciach i matkach, którzy patrzyli, jak gwałcone są ich żony, matki i córki, przez ponad dekadę powtarzano w tym głębokim, zapomnianym i ukrytym Meksyku.

      Na początku 2009 roku, po dziesięciu latach zabiegów organizacji zajmujących się prawami człowieka, stanowy rząd wreszcie zareagował. Wizyta notabli z Gwatemali i Salwadoru oraz list podpisany przez ponad dziesięć organizacji, w tym Kościół katolicki, sprawiły, że zrobiono pierwszy krok. Utworzono specjalny wydział prokuratury do spraw migrantów, a gubernator Juan Sabines nakazał policji w Huixtli i Tonalá patrolować okolice. Wreszcie zaczęto grzebać w tym szambie bezkarności. I obrzydlistwo wylewa się wszystkimi szczelinami. Odpowiedzialni za walkę z nim ludzie zdają sobie sprawę, że mają stanowczo za mało łopat, by uprzątnąć nieczystości.

      Jest upalny dzień i przyjmuje nas komendant Máximo. To najgorętsze miesiące w tym rejonie, który, tak czy inaczej, słynie z upałów. Zachowanie suchej koszuli jest niemożliwe. Komendant Máximo odpowiada za rejon od Tonalá po Arriagę, to ponad połowa całej La Arrocery. Każe przynieść


Скачать книгу