Bestia. Oscar Martinez

Bestia - Oscar  Martinez


Скачать книгу
w Iguali, stan Guerrero. Meksykański rząd próbował mydlić oczy, poinformować o ofiarach i na tym zamknąć sprawę, kłamać – ale nie udało mu się. Zbyt wiele par oczu obserwowało rządzących. Zbyt wiele osób, przerażonych, oburzonych, patrzyło, jak coś, co wydawało się kiedyś dalekie i dotyczące innych, zaczyna dziać się tu, blisko, bardzo blisko, i dotyka czterdzieści trzy młode osoby.

      Uważam, że ta potężna fala protestów przetaczająca się przez Meksyk to w znacznej mierze szlachetne oburzenie, szczere współczucie. Myślę też, że te demonstracje oznaczają nowy sposób myślenia obywateli: to się nie dzieje gdzieś, to się coraz bardziej dzieje tu. To nie dotyczy innych, tylko coraz bardziej nas samych. Bezczelność i barbarzyństwo to nienasycone bestie. Kiedy zaczynają pożerać ludzi, będą to robić, póki ktoś ich nie zgładzi.

      Ta książka opowiada o ludziach, którzy wydawali się inni, i o miejscach, które zdawały się tak odległe. O podróży, która odbywała się gdzie indziej, o miejscu, które mało kto znał. To książka o torach kolejowych, o osadach i bezdrożach, w których meksykańska tolerancja dla barbarzyństwa sięgnęła szczytów. To tu przez lata, niedawno jeszcze, testowano – i testuje się nadal – bezkarne zadawanie śmierci. To na tych ludziach doskonalono się w zabójczej bezczelności, na tysiącach tych ludzi. Dzisiejszy Meksyk wiele ma z tego ukrytego Meksyku, o którym zaraz przeczytacie.

Óscar Martínez6 stycznia 2015

      W drodze

      Sierpień 2009, stan Oaxaca

      Niektórzy emigrują, bo w Ameryce Środkowej połowa populacji żyje poniżej progu ubóstwa. Inni dlatego, że chcą się połączyć ze swoimi rodzinami na Północy. Ale są też tacy jak bracia Alfaro, którzy nie tyle emigrują, ile uciekają. Nagle w ich małym świecie w Salwadorze zaczęli ginąć ludzie. Trupy padały coraz bliżej. Potem pogróżki. Oto podróż Aunera, Pitbulla i El Chele, którzy nigdy nie marzyli o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych.

      – Uciekam, bo się boję, że mnie zabiją – mówi Auner ze spuszczoną głową.

      Kiedy zapytałem go o to po raz pierwszy, powiedział, że emigruje, bo chce spróbować szczęścia. Wypowiedział jedno z tych wyświechtanych zdań, że szuka lepszego życia. Normalka. Kiedy ktoś ucieka, nikomu nie ufa, więc kłamie. Dopiero teraz, gdy siedzimy sami, z dala od jego braci, którzy grają w karty w przytułku na południu Meksyku, przy torach kolejowych, z papierosem w ustach, przyznaje, że właściwe słowo to nie „migracja”, tylko „ucieczka”.

      – Wrócisz? – pytam.

      – Nie, nigdy. – Nie odrywa wzroku od ziemi.

      – Wyrzekasz się kraju?

      – Tak.

      – Naprawdę nigdy nie zamierzasz wrócić?

      – Nie… No… Tylko jeśli coś zrobią mojej żonie albo córce.

      – A wtedy po co byś wracał?

      – Żeby ich pozabijać.

      – Kogo?

      – Nie wiem.

      Ucieka przed śmiercią bez twarzy. Za nim, w jego świecie, został już tylko głęboki dół pełen strachu. Teraz i tutaj może już tylko uciekać. Chować się i uciekać. Nie ma już czasu na refleksje. Nie ma po co się zatrzymywać i zastanawiać nad tym, co on i jego bracia mają wspólnego z tamtymi zabitymi. Na nic się to nie przyda.

      Wyjechał z Salwadoru dwa miesiące temu, od tego czasu przekrada się ostrożnie i cierpliwie prowadzi swoich braci. Auner ma dwadzieścia lat, jest panem swoich lęków i nie zamierza zrobić fałszywego kroku. Nie chce wpaść w ręce służb migracyjnych, nie chce dać się deportować, nie pozwoli, żeby cofnięto go z drogi, bo wtedy musiałby wszystko zaczynać od nowa. Jak sam lubi powtarzać: „Cofnąć to się można tylko po to, żeby nabrać rozpędu”.

      Auner wstaje, bez słowa i zamyślony. Idzie pylistą ścieżką prowadzącą do przytułku w Ixtepec, w stanie Oaxaca. Przysiada się do El Chele i Pitbulla, swoich młodszych braci, siadają w kręgu dookoła niedokończonych zmywaków. Panuje wilgotny upał, prawie można go dotknąć. Zastanawiają się, jak kontynuować ucieczkę. Pytanie brzmi: jechać dalej pociągiem jako pasażerowie na gapę czy przemieszczać się busami po górach, od jednego indiańskiego miasteczka do drugiego, w nadziei, że nie natkną się na policyjny patrol?

      Podróż przez góry oznaczałaby przeprawę przez zieloną gęstwinę stanu Oaxaca, przedzieranie się bokiem. Zapuściliby się w trasę słabo migrantom znaną. Z drogi tej korzystają przede wszystkim coyotes, Auner usłyszał o niej od Alejandra Solalinde, księdza, który założył ten przytułek i który uznaje, że nie ma nic złego w tym, by pokazać uciekinierom inną opcję.

      Podróż pociągiem oznaczałaby konieczność wczepienia się niczym kleszcze w grzbiet metalowego robala. Trzymanie się w ciemności prętów na dachu wagonu i wytrwanie tak sześciu godzin, dopóki nie dojadą do Medias Aguas, w stanie Veracruz. Potem będą musieli położyć się płasko na ziemi, gdzieś na obrzeżach tego zapomnianego miasta, i czekać na następny pociąg. Spać z jednym okiem zamkniętym, a drugim półotwartym, w oczekiwaniu na znak, by puścić się biegiem. Bo Medias Aguas to baza Los Zetas.

      Los Zetas to kartel narkotykowy założony przez Osiela Cárdenasa Guilléna, uwięzionego od 2003 roku na terenie Stanów Zjednoczonych. Twórca potężnego Kartelu Zatokowego stworzył Los Zetas przy pomocy grupy wojskowych z elitarnych jednostek – część z nich przeszła nawet przez School of the Americas – którzy zdezerterowali, żeby przyłączyć się do tej organizacji, uważanej obecnie za niezależną od macierzystego kartelu, od kiedy w 2007 roku zajęła się także masowymi uprowadzeniami nielegalnych migrantów, by żądać od ich rodzin okupu. „Najniebezpieczniejsza i najlepiej zorganizowana grupa najemników w Meksyku”, jak określa ich raport Drug Enforcement Administration opublikowany w styczniu 2009 roku.

      Odpowiedź na pytanie, jakie zadają sobie bracia Alfaro, komuś, kto nie zna reguł rządzących tą trasą, wydać by się mogła logiczna. Na każdych dziesięciu nielegalnych uciekinierów z Ameryki Środkowej sześciu pada ofiarą samych meksykańskich władz. Dla tych chłopaków, którym ojciec co cztery dni przysyła ze Stanów pięćdziesiąt dolarów, byłaby to prawdziwa katastrofa. Ciułają te dolary, bo to za nie mogą sobie kupić tortille i fasolę, którymi żywią się raz na dzień, kiedy nie przebywają w takim przytułku, tylko kryją się gdzieś w chaszczach, żeby złapać oddech przed dalszą trasą.

      Decyzja taka okazuje się jeszcze trudniejsza dla tych, którzy uciekają przed śmiercią, bo wpadka to coś więcej niż powrót do domu z opuszczoną głową i pustymi kieszeniami. Powrót może kosztować ich życie, podobnie jak wdrapywanie się na pociąg, który zabił już tak wielu.

      Właśnie dziś dowiedziałem się, że José stracił pod kołami pociągu głowę. Był najmłodszym z trójki Salwadorczyków, z którymi dwa miesiące temu przemierzałem La Arrocerę, obok głównej szosy, żeby nie natknąć się na służby państwowe. „Czyste cięcie”, opowiadano mi. Stal o stal. To się zdarzyło w Puebli, jakieś pięćset kilometrów nad nami. Podróż jest wymagająca. Sen lekki. Zmęczenie czasami bierze górę i zabija.

      José spadł, kiedy pociąg zatrząsł się na torach, bez trudu zrzucając osłabionego człowieka pogrążonego w półśnie. Opowiedział mi o tym Marlon, jeden z jego towarzyszy podróży. Oni też uciekali. W ich przypadku nie było wątpliwości z jakiego powodu. Uciekali przed gangami, które zrujnowały ich piekarnię, nakładając niemożliwy do opłacenia haracz: Pięćdziesiąt pięć dolarów miesięcznie – albo życie. Cała


Скачать книгу