Uziemieni. Tanya Byrne

Uziemieni - Tanya  Byrne


Скачать книгу
mi się, że tak właśnie powinno się postąpić. Wydawało mi się też jednak, że nikt tego nie zrozumie. Ludzie z mojego otoczenia już byli zaskoczeni, że rzuciłam staż i wróciłam do domu, choć mamę akurat ucieszył mój wcześniejszy powrót.

      Co jeszcze mogłam zrobić? Prosiłam wszechświat o znak, to go dostałam. Wiedziałam, że nie powinnam wsiadać do tej windy. Wiedziałam, że nie pasuję do tego miejsca. Nie musiałam opowiadać całej historii mamie czy Chelsea. Absolutnie nie. Umarł człowiek, a ja nie mogłam nic zrobić. Moje życie chyba już nigdy nie będzie takie samo. A one nie muszą tego wiedzieć.

      Wróciłam do domu i jedyne, czego pragnęłam, to, by wszystko było po staremu. Mogłam dostać jakąś robotę na wakacje, pomagać w hotelu, łazić ze znajomymi po plaży. Jak zwykły człowiek. Tego chciałam. Miałam więc nadzieję, że uczestnictwo w pogrzebie znów pozwoli mi poczuć się normalnie, wyrzucić z siebie te przeżycia.

      – Co tam, teraz jesteś gotką?

      Dosłownie podskoczyłam na głos Chelsea, po czym wymownie przewróciłam oczami i starałam się jakoś z tego wybrnąć.

      – Ta, pewka – mruknęłam.

      – Powaga, skarbie. Wyglądasz, jakbyś się szykowała na pogrzeb. Co się dzieje?

      – Nic!

      Litości. Świetny powrót, Velvet. Zawsze mi powtarzano, że jestem zbyt bystra, ale właśnie w tych chwilach, gdy bystrości potrzebowałam najbardziej – na przykład gdy z Chelsea wychodziła sucza natura – lubiła mnie ona opuszczać.

      – Dobra, no to się przebieraj i lecimy nad morze. Nie pokażę się z tobą publicznie, póki nie będziesz wyglądała normalnie.

      I znów to słowo: „normalnie”. Wydawało mi się, że prześladuje mnie wszędzie tam, gdzie się ruszę. Ale teraz ważniejsze było, co, do cholery, mam powiedzieć Chelsea? Ona po prostu nie chciała zrozumieć mojego stanu. Nie było sensu opowiadać jej wszystkiego.

      Nagle przyszło olśnienie – w postaci nieprzyzwoicie przystojnej twarzy Hugona Delaneya. Nie wiedziałam wtedy, kim jest ten chłopak, ale jego zdjęcie uśmiechało się do mnie z każdej gazety w osiedlowym sklepie, co mnie kompletnie przerażało.

      – Nie mogę – odpowiedziałam Chelsea. – To długa historia.

      – No to dawaj krótką wersję.

      – Mam randkę. Ze stylowym ciachem.

      JOE

      Nakładałem właśnie marynarkę, gdy usłyszałem sygnał telefonu. To była wiadomość od Ivy.

      „Co porabiasz? Chcesz się spotkać?”

      „Sorry. Obiecałem pomóc mamie. Może jutro?”

      Nacisnąłem „wyślij” na tyle szybko, by wyprzedzić poczucie winy.

      Ivy i ja od zawsze żyliśmy według zasady: brutalna szczerość. I do niedawna nigdy nie miałem okazji, by ją naruszyć. Teraz wiedziałem, że jeśli powiem jej, że wybieram się na pogrzeb kolesia z windy, ona będzie koniecznie chciała jechać ze mną. A ja, z nieznanego powodu, czułem, że tę sprawę muszę załatwić sam. Co więcej, CHCIAŁEM załatwić ją sam.

      Uwaga: nie odbyłem swojego stażu w UKB. Po wydostaniu nas z windy i przejściu przez trzy tury przesłuchań wróciłem do pani Harley akurat w momencie, gdy nasza grupa zbierała się do autobusu powrotnego do Skiddington. Wydaje mi się, że pani Harley była tak zmieszana faktem, że kompletnie nie zauważyła mojego zniknięcia, że darowała sobie jakiekolwiek kary. Mówiąc szczerze, moje bliskie doświadczenie wnętrza UKB, a potem natychmiastowe przywołanie mnie do porządku, były dla mnie dostateczną karą.

      – Wyglądasz jak bystrzak – rzuciła mama, gdy wetknąłem głowę do salonu, by pożegnać się z nią przed wyjściem.

      Spojrzałem uważnie na mój jedyny garnitur, który miałem na sobie. To trzeci raz w tym roku, gdy zakładam go, by uczestniczyć w pogrzebie. W lutym zmarł jeden z moich dziadków, w maju babcia. Jednym z minusów posiadania starszych rodziców było to, że twoi dziadkowie też byli trochę starsi niż dziadkowie innych. Obecnie z ich pokolenia została jedna osoba – dziadek od strony mamy.

      – Gdzie znowu biegniesz? – zapytała mama.

      – Do Ivy – skłamałem.

      Poczekałem, by mama zapytała mnie, dlaczego idąc do domu Ivy, założyłem garnitur, ale nie zrobiła tego. Życzyła mi jedynie dobrego dnia i wróciła do studiowania programu telewizyjnego rozłożonego na kolanach.

      Czekałem właśnie na przystanku autobusowym, pocąc się okropnie, gdy zauważyłem, że po przeciwnej stronie ulicy, przed Tesco, kręci się ekipa Tylera Mathesona. Wcisnąłem się w róg wiaty przystankowej i spuściłem głowę, licząc na to, że mnie nie poznają. Ostatni tydzień minął mi na wkurzaniu się na to, jak nabijają się z mojego „zgubienia się” podczas wycieczki do UKB; ostatnia rzecz, jakiej mi teraz brakowało, to danie im kolejnego powodu do żartów: mnie ubranego w czarny garnitur w – jak dotąd – najgorętszy dzień roku.

      Wyluzowałem, gdy autobus podjechał trochę wcześniej, niż powinien, a ja mogłem wyrzucić z głowy myśli o Tylerze i skupić się na obecnym dniu.

      Nie byłem z tego szczególnie dumny, ale w mojej podróży było coś więcej niż tylko potrzeba oddania czci Stevenowi Jeffordsowi. Możecie nazywać mnie, jak chcecie, ale to „coś więcej” pojawiło się, gdy przeczytałem artykuł w gazecie i zdałem sobie sprawę, z kim dokładnie dzieliłem windę. Kiedy Ivy szalała z emocji, ponieważ dane mi było stać ramię w ramię z Dawsonem Sharmanem (jest jedną z tych fanek gotowych umrzeć za „Liceum Dedmana”), ja bardziej zainteresowany byłem jego matką: jedną z najważniejszych postaci w UKB. Ale to nie wszystko – inny koleś w windzie, ten elegancik Hugo, też miał mamę pracującą w produkcji. Nie miałem zupełnie pojęcia, jak wykorzystać obie te sytuacje (gdy czekaliśmy na przesłuchanie ani Dawson, ani Hugo nie byli jakoś przyjaźnie do mnie nastawieni), ale nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że kosmos, wpychając mnie do tej windy, miał jakiś powód. A teraz nadszedł mój czas, by działać.

      Ale to nie wszystko. Jeszcze coś wzbudziło moje zainteresowanie. A właściwie ktoś.

      I to była kolejna rzecz, o której nie powiedziałem Ivy.

      Dziewczyna.

      Dziewczyna o imieniu Velvet.

      To był jeden z tych dni, których ludzie prędzej by sobie życzyli na ślubie niż na pogrzebie: słońce wzniosło się wysoko i świeciło jasno na bezchmurnym niebie. Joe, który na każde spotkanie zawsze stawia się wcześnie, i tym razem był pierwszy. Jego koszula lepiła się do pleców, gdy przemierzał cmentarz wzdłuż rzędu nagrobków, na które starał się nie patrzeć zbyt długo.

      Przynajmniej myślał sobie, że jest pierwszy. Kaitlyn była na miejscu już od jakiegoś czasu, chroniąc się przed słońcem pod drzewem. Hugo również nie zwrócił na nią uwagi, prędzej zauważył bukiet, jaki ściskała w dłoniach. „Tani”, pomyślał sobie, gdy jego samochód zatrzymywał się pod budynkiem krematorium.

      – Poczekaj tutaj – rzucił do kierowcy, sięgając po wieniec leżący obok, na tylnym siedzeniu. Wydawał się przyjemnie ciężki, gdy wyciągał go z samochodu, wysiadając w ostre słońce. Początkowo obawiał się, że wieniec to zbyt proste rozwiązanie, ale jadąc, widział te tragiczne bukiety goździków sprzedawane na stacjach benzynowych, dlatego stwierdził, że asystentka matki odwaliła dobrą robotę. Białe lilie i eukaliptus. Klasycznie. Gustownie.

      Dodatkowo wieniec wyglądał świetnie w połączeniu z jego garniturem.

      Gdy ruszył zza samochodu w kierunku krematorium,


Скачать книгу