Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki. Wojciech Eichelberger
nie zaczął się czuć w świecie jak u siebie, jeszcze się w nim nie połapał, nie zadomowił, a ona, gotowa, od dawna na niego czeka, przyczajona w uśmiechu mamy, nieobecnych oczach taty, w garnku gorącego mleka, który przycupnął na brzeżku stołu.
Krzywda, która tymczasem stała się niewidzialna, obudziła się o świcie i poczuła, że nietrudna przed nią robota. Nie wyzwanie ją czekało, lecz prościzna. Mała praca, duży zysk!
W izbie spały cztery osoby: kobieta, mężczyzna i dwoje dzieci. Uśmiechali się przez sen, śnili o swojej miłości.
Krzywda nie mogła znieść takiej obrazy i bezczelności. Zaczęła gorączkowo myśleć. „Może przydałoby się tu małe nieszczęście?”.
Podniosła rękę, wskazała na drzwi i znieruchomiała. Jakiś odgłos nadszedł z ciszy. Obudził domowników.
– Dziwny głos, jakby pisk, jakby gwizd – zdumiał się tato Titek, a Titkowa, ziewnęła i przetarła zaspane oczy.
– Jakby śpiew.
– Co to? – spytali razem synowie.
Wszyscy wstali z łóżek, na bosaka podeszli do drzwi i zaczęli ciekawie nasłuchiwać. Nie przeczuwali nic złego.
– Pójdę zobaczyć – powiedziała Titkowa.
Zaskrzypiała klamka i do domu wpadł szary, wilgotny chłód. Titkowa włożyła buty i otuliwszy się wełnianą chustą, wyszła w koszuli na podwórze.
– To tylko… – zaczęła krzyczeć z ogrodu, ale nie dokończyła.
Zagrzmiało i w tej samej chwili czyste, bezchmurne niebo rozdarła potężna błyskawica. A potem tak samo nagle jak huknęło – umilkło. Zrobiło się cicho i spokojnie. Nie spadła ani jedna kropla deszczu.
„No i bardzo dobrze. Tyle powinno wystarczyć”. Niewidzialna Krzywda zatarła z radości ręce. Niecierpliwie czekała na dalszy rozwój wypadków.
– Piorun uderzył bardzo blisko – powiedział Titek do synów, żeby nauczyć ich czegoś nowego, i wtedy poczuł strach.
– Widziałem przez okno! Zabrał ją ze sobą! – krzyknął młodszy chłopiec.
– Co ty opowiadasz? Kto niby miał zabrać mamę?
Ojciec wybiegł z chaty. Niosło go złe przeczucie. Zaczął się rozglądać wkoło.
Dzień jeszcze nie wstał na dobre. Rosa sennie leżała na trawie, biała gęsta mgła otulała całe obejście niczym puchowa pierzyna. Titkowej nigdzie nie było.
Titek stanął jak oniemiały. Nic z tego nie rozumiał, nie mógł uwierzyć w to, co się stało.
– Mamusiu! Mamusiu! – zaczęli wołać jak małe kociaki synowie, wychodząc na podwórze.
Odpowiedziała im cisza.
Zajrzeli pod wóz, za płot, do kurnika, za stodołę. Z całej siły wytężali wzrok. Szukali i szukali. Nie było jej w obejściu, na polu, w sadzie i u sąsiadów. Nie było jej też w lesie. Ani tu, ani tam, ani nigdzie. Znikła. Rozpłynęła się w świcie.
Aż wreszcie dotarło do Titka – nie ma jej i nie będzie. Znikła bezpowrotnie, zabrała ją błyskawica.
Na jego prawym policzku pojawiło się szkarłatne znamię. Krwawe piętna zakwitły też na policzkach synów. Zostali naznaczeni.
– Dlaczego? – spytał Titek bezradnie. – Cośmy takiego uczynili?
Usiadł nieruchomo przy stole, ze zmartwiałym czołem pękniętym w stu miejscach, nagle posiwiały. Złamany, milczący i zrozpaczony. A ból siekał jak nożem zmarszczki na jego twarzy. Titek siedział i myślał, ale nic nie wymyślił, bo nic nie było do wymyślenia. Szukał sensu, ale go nie znalazł, bo sensu to nie miało. Ot, Krzywda zrobiła im na rozgrzewkę malutki żarcik. Zabrała mamę, a na policzkach zostawiła pamiątkę – straszne, czerwone kwiaty.
Odtąd nic już nie było takie samo. Chata ledwo stała, czasami nawet chwiała się w posadach, ściany pękały i wiał przez nie zimny wiatr. Świat wyglądał zupełnie inaczej, kiedy się na niego patrzyło przez połatane szyby. Miała rację Krzywda, to wystarczyło.
Titek trwał pogrążony w rozpaczy, a dzieci rosły. Rosły, rosły, rosły. Po troszeczku, pomalutku, codziennie samiutkie.
– Mamusiu! – wołały. – Tatusiu! – krzyczały.
Nikt im nie odpowiadał.
Starszy syn Titków nazywał się Tor, młodszy zaś Rot. Trudne mieli teraz życie. Często słyszeli ciszę i jej dotykali. Przytulała ich, wychowywała, karmiła. Była im mamą i tatą.
Nasłuchali się jej, napatrzyli, nadziwili. Aż zaczęła ranić ich uszy, wydymała im brzuchy, wkręcała się w kręgosłupy. Już nie mogli jej znieść i udźwignąć. Więc podeszli do taty, szarpnęli nim mocno i głośno do niego krzyknęli, żeby wyrwać go z letargu.
I nic.
Pociągnęli raz jeszcze, na próżno. Tato siedział i siedział, nie mógł pojąć, przeboleć. Nie mieściło mu się to w głowie. Wrósł w stołek, przyrósł łokciami do stołu. Już nie umiał kolan wyprostować, wyciągnąć ręki do słońca, rozciągnąć ust w uśmiechu.
A synowie rośli. Po troszeczku, pomalutku, codziennie samiutcy. Twarze mieli smutne i samotne, oczy coraz bardziej głodne, policzki zapadłe, a na nich znamiona jak maki.
Więc wstrząsnęli tatą mocno, żeby wyrwać go z uśpienia. Szturchnęli go znowu.
– Tato! Tato!
Znowu nic.
– Własne dzieci cię szarpią. Nie szanują cię, nie słuchają. Uderz! – krzyknęła niewidzialna Krzywda.
Tato ledwo poruszył wargami.
– Nie mogę.
– Nie powinny traktować tak ojca. Bij!
– Nie chcę.
Titek zapatrzył się w ścianę.
W końcu się zamierzył, niezgrabnie i niewprawnie. Cios zadźwięczał w ciszy.
A kiedy uderzył, na jego lewym policzku zakwitło czarne jak pieczęć znamię. Takie same piętna pojawiły się na policzkach synów. Odtąd byli naznaczeni podwójnie.
– Pierwszy raz jest najtrudniejszy – pouczyła Krzywda. – Zobaczysz, dojdziesz do wprawy.
I rzeczywiście doszedł ojciec do wprawy. Bił synów na śniadanie, obiad i kolację. Na zimno i na gorąco, za karę i na wszelki wypadek. Mocno, lekko, na oślep albo precyzyjnie. Co za różnorodność! Żeby zadać ból i by cierpienie z siebie wypędzić. Za żonę, za niesprawiedliwość, za lata siedzenia w martwocie. Za to, że synowie wciąż rośli i oczy mieli jak matka, a w nich smutek, śmierć, cierpienie, wyrzut. Potem starszy syn bił młodszego, a młodszy, gdy dorósł, oddawał bratu.
Z chaty dochodziły krzyki i złorzeczenia. Dobiegał płacz. Zadomowiła się tu Krzywda na dobre. Pokochała to miejsce. Czuła się u Titków jak u siebie.
Już tęsknili synowie za ciszą i marzyli o niej. Ale ciszy nie było, tylko krzyki i łkanie. Ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie krzyczeli.
Tak urośli synowie i sczerniały ich serca skurczone, zaschnięte. Krzywda zaś miała się dobrze, była szczęśliwa. Pojaśniały jej policzki i potłuściała jeszcze bardziej. Już tu być nie musiała, dalej mogła wędrować, w innym domu zagościć. Zło się samo stawało bez pomocy nijakiej.
– Wszystko tu będzie jak należy bez mojego pilnowania – rzekła i odeszła, trzaskając drzwiami, aż dom zatrząsł się