Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki. Wojciech Eichelberger
rozczulony Titek i przyjął ją z otwartymi ramionami.
A kiedy ją przytulił, jej drugi policzek zrobił się czarny.
Tak więc żyli we czworo i cierpieli we czworo. A ich ból był gorący i ciemny. Ciągle krzyki i łzy, ciosy, razy i cięgi. Wszyscy wciąż na siebie wrzeszczeli.
Razu pewnego młodszy brat Rot wyszedł z domu. Nie było go i nie było. W końcu wrócił, ale nie sam.
– Żenię się – powiedział i wprowadził do izby kobietę.
Miała czerwone znamię na policzku. Serdecznie przywitała się z Titkiem i jej drugi policzek poczerniał.
Titek się wzruszył.
– Pokocham cię jak własną córkę.
A więc żyli dalej razem, wszyscy nieszczęśliwi, z bólem zastygłym w twarzach, z rozpaczą pod powiekami, z zaciśniętą w pięściach złością. Nikt nie umiał przestać, zrozumieć, dlaczego to wszystko.
Pewnego razu żona młodszego brata zapłakała inaczej niż zwykle – głębiej i ciszej. Rot zaś usłyszał ją inaczej niż zwykle – wyraźniej i głośniej. Oniemieli ze zgrozy.
– Dość – powiedział on.
– Dość! – krzyknęła ona.
Lecz co dalej? On próbował już nie bić, próbował nie krzywdzić, ona za to patrzyła mu prosto w oczy zuchwale. Ale to nie pomagało. Ręka sama wybiegała do jej twarzy, wymierzała razy, raniła. Noga sama kopała. Usta krzyczały, wyrzucały straszne słowa. Już nie mogli nic zrobić. Krzywda była ich panią. Królową.
– Czas opuścić ten dom – postanowiła w końcu żona Rota i poszła pakować kufry.
– Dokąd pójdziemy? – spytał mąż.
Nie mieli przecież innego miejsca oprócz tej chaty.
Poszli, gdzie ich oczy poniosły. Wędrowali przez bezdroża, szukając nowego domu, a po drodze ranili się dalej, znowu i znowu. Tarzali się po piasku na drodze, pełni nienawiści i bezsilnej złości. Takie to było wędrowanie.
Aż w końcu przystanęli i zdecydowali.
– Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.
– Mamy tylko skrzynie.
Zawrócili do domu, zostawili na progu kufry i ruszyli w drogę. Ale to też nie pomogło. Dalej zaciskali pięści. Bez przerwy złorzeczyli. Wciąż siebie krzywdzili, wprawnie i z pasją, a ich naznaczone twarze płonęły nienawiścią, ciemniały od bólu. To się ciągle działo, to się nie kończyło. Szeptało im podstępnie: Jeszcze, jeszcze, jeszcze. Nie umieli przestać.
Pewnego dnia znowu się zatrzymali. Tak nie mogło dłużej być.
– Za mało zostawiliśmy. Trzeba oddać coś jeszcze.
– Ale nic już nie mamy.
Znów wrócili do domu, zostawili ubrania. Porzucili wspomnienia, pogrzebali sny. Całkiem nadzy ruszyli w drogę. Czuli lekkość, radość i nadzieję. Ale i to nie pomogło, to jeszcze za mało. Dalej krzywdzili się bez końca. Choć tak bardzo chcieli przestać, nie mogli. Nie umieli.
Więc przypadli do siebie, błagając o przebaczenie. Stali długo w uścisku.
– Wybacz – mówili do siebie, płacząc.
Wtedy coś zaczęło się zmieniać, czerwone znamiona na ich policzkach zbladły. Zostały tylko czarne. Uradowały się ich serca, ale zaledwie na chwilę, bo zaraz zaczęli na nowo, krzywdzili się i płakali z bezsilności. To się przepraszali, to znowu bili, kajali się i krzyczeli na zmianę, a Krzywda, ich pani, ciągle upominała się o swoje. Byli nią zarażeni i nią owładnięci.
– Co robić? – zapłakała żona. – Sami nie damy sobie rady.
– Co począć? – spytał mąż. – Już nic nie możemy.
Bezsilni jak suche liście pod drzewem, uklękli przy drodze i prosili o światło. Błagali z rozpaczą, klęczeli z pokorą, szeptali bezsilnie, aż podszedł do nich wędrowiec o dobrych oczach.
– Szukajcie zaczarowanego źródełka. Pomogło wielu ludziom – poradził, pochylając się nad nimi.
– Gdzie ono jest? – zapytali, bo ciągle jeszcze mieli promyk nadziei. – Powiedz, to nasza ostatnia szansa.
– Idźcie wytrwale w stronę horyzontu. To już niedaleko. Znajdziecie na pewno, jeśli naprawdę chcecie. Tylko nie zapomnijcie, po co idziecie, i bądźcie ufni.
Poszli więc. Tydzień, drugi, trzeci uparcie szukali źródełka, a po drodze ciągle przypominali sobie, po co idą. Wędrowali, błądzili, aż wreszcie znaleźli polanę ze zdrojem. Wkoło wody było pełno ludzi, pochylali się, czerpali kubkami i pili. A kto się napił, odchodził spokojnie i z uśmiechem, jakby odmieniony.
Rot ukląkł przy zdroju.
– Obmyjmy twarze.
Zanurzyli dłonie w wodzie. Była lodowata i czysta. Gdy dotknęli swych policzków, zmyła z nich czarne plamy. Piętna znikły na zawsze jak zły sen.
– Napijmy się.
Uradowana żona zaczerpnęła wody w dłonie.
Zimna, czysta, przejrzysta woda uleczyła ich czarne serca. Nareszcie byli wolni.
Żyją odtąd szczęśliwi, lecz nie powiem wam gdzie, bo Krzywda ich odnajdzie i znów się do nich przyczepi.
Wojciech Eichelberger: Jest jakaś wieś, do której Krzywda nie dotarła, bo to miejsce oddzieliła od świata wielka rzeka.
Agnieszka Suchowierska: Wieś bajkowa, bo w rzeczywistości takiej nie ma.
WE: Może jakaś rodzina mogłaby być taką wolną od Krzywdy wyspą?
AS: Myślę, że nie.
WE: Mnie się to kojarzy z książką Huxleya Wyspa, mówiącą o społeczności odgrodzonej od świata, bo komuś się wydawało, że to wystarczy, aby ludzie, którzy będą się tam rodzili i żyli, byli dobrzy. Ale to też okazało się utopią.
AS: Zupełnie jak amisze. W każdym razie w bajce jest to możliwe.
WE: Mamy więc miejsce, do którego nie dotarła Krzywda, i dlatego ludzie, którzy tam żyją, są dobrzy. To trochę tak jak w raju. Ale w tej bajce chyba chodzi o takie miejsce, gdzie nie wydarzyło się jeszcze nic strasznego, absurdalnie okrutnego, jak na przykład wojna. Ciekawa jest tu postać Krzywdy, która nie zazna spokoju, dopóki wszystkich nie pozaraża. Przypomina trochę szatana, on też musi mieć wciąż nowe ofiary, żywi się nimi. Ale ta Krzywda jest też trochę jak dziecko – bezinteresowna, lubi, gdy wokół niej coś się dzieje. Tak jakby grała w grę komputerową, tak zwaną strzelankę. Bohater biegnie ulicą, musi zdobyć jak najwięcej punktów i może robić różne straszne rzeczy: strzelać, zabijać, przejeżdżać ludzi samochodami, powodować katastrofy. Ma siedem żyć, a wszyscy wkoło tylko jedno. Krzywda z tej bajki działa na trochę podobnej zasadzie – z nudów, z bezmyślności, dla zabawy. Dowiedziała się, że gdzieś jest nieskażona, dobra wieś, i chce zaznaczyć tam swoją obecność.
AS: Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!
WE: Ta Krzywda kojarzy się też z przypowieścią o Hiobie. Żył szczęśliwy, wierzył, modlił się. Pan Bóg był z niego bardzo zadowolony. Szatan, który słyszał zachwyty Pana Boga nad Hiobem, spytał: „Co to za sztuka wierzyć, gdy wszystko się tak dobrze układa? Założę się, Panie Boże, że jeśli sprawdzisz Hioba i sprowadzisz na niego parę solidnych nieszczęść, to wtedy zapomni o tobie”.