Bajka to życie albo z jakiej jesteś bajki. Wojciech Eichelberger
Również przywiązania do własnej martyrologii. Warto w końcu przestać się chwalić swoimi bliznami, medalami. A potem pozbywać się i pozbywać, aż staniemy się zupełnie nadzy. W raju też nie mieliśmy ubrań. Nie musieliśmy niczego przed sobą udawać, zakrywać się, wstydzić. W raju wszystko było doskonałe. Właściwie nawet tego nie można powiedzieć. Było, jak było, było TAK. Młodzi Titkowie zaczynają intuicyjnie szukać czegoś takiego i to jest optymistyczny wydźwięk tej bajki. Bo tak naprawdę Krzywda zmusiła ich, żeby szukali ratunku w duchowości. W końcu muszą odwołać się do czegoś większego…
AS: …od siebie…
WE: …albo od tego, co myślą o sobie. Zauważają w końcu, że Krzywda i Boleść były ich fałszywą tożsamością. Odzywa się ich dusza, płacze, tęskni, a oni zaczynają iść jej tropem, bo odtąd nie mogą już zaznać spokoju, nie umieją dłużej wytrzymać w Krzywdzie. Zadają sobie pytanie: „A może wszystko, co myślę o sobie, to wcale nie ja?”. I dopiero wtedy coś w nich zaczyna się zmieniać. Można powiedzieć, że Krzywda, nie wiedząc o tym, służy Panu Bogu.
AS: Miałam na myśli też to, że bez zaufania do czegoś większego od nas Krzywdę trudno pokonać. Nie wystarczy na przykład terapia małżeńska albo spotkania AA.
WE: Psychoterapia robi tylko porządek w naszej martyrologii, a żeby tę martyrologię puścić, zostawić, musimy poczuć strach przed tym, kim będziemy bez swojego męczeństwa. Psychoterapia powinna być tylko etapem podróży. W pewnym sensie jej początkiem.
AS: Kiedy Krzywda jest już w naszym rdzeniu, gdy zatruwa naszą krew, można ją pokonać tylko siłą ducha.
WE: Trzeba pić dużo czystej, źródlanej wody. Wtedy krew się wymieni i oczyści. I odzyskamy niewinność.
MILIA, AHE I EHA – czyli jak nie gonić za mocą i władzą
Była raz sobie wioska. Bardzo zwyczajna, lecz malownicza. Stały w niej rzędem małe domki z niewiele większymi obejściami, w których kłóciły się rude, jazgotliwe kury. Dalej rozpościerały się przytulne ogródki pełne marchewek, pietruszek, puszystych piwonii i wpatrzonych w słońce słoneczników. Za płotami rozciągały się sady grusz, jabłoni i śliw. Delikatne płatki ich kwiatów tańczyły na wietrze jak srebrne paproszki w szklanej kuli przywiezionej z dalekiego kraju. Wieś otaczały złote pola, okolone czystą i płytką rzeczką.
Skoro już obejrzeliśmy wioskę, przenieśmy się na jej najdalszy skraj, do jednego z ogródków. Jest letnie przedpołudnie. Trawa już zdążyła obeschnąć na dobre, kwiaty nabrały kolorów, bo słońce dziś dla nich bardzo łaskawe. Na poprzecinanym smugami światła i cienia ganku siedzi nieruchomo dziewczyna – śliczna jak kwiat w pierwszy dzień kwitnienia i wyraźnie zmartwiona.
Milia – bo tak ma na imię – jest sama i smutna. Zimą umarła jej mama. Zostawiła po sobie ciepły uśmiech na portrecie w sypialni, pełną ubrań szafę, spiżarkę ze słoikami konfitur i księgę, której dziewczyna nie może otworzyć, dopóki nie skończy osiemnastu lat. Prababcia Milii dostała tę księgę na osiemnaste urodziny od swojej babci, potem dała ją na osiemnaste urodziny wnuczce, czyli mamie Milii. Teraz ma ją Milia i musi czekać, aż stanie się dorosła.
Wiosna minęła jej w wielkim smutku i tęsknocie. Lato zapowiadało się nie lepiej.
Milia często wspomina mamę. Codziennie czuje brak jej ciepła i mądrości. Popłakuje. Myśli i wspomina. Kiedyś, gdy była jeszcze malutka, miała kotka, który pewnego dnia zachorował. Chciała go wyleczyć, używając czaru z księgi.
„Mądrość naszej rodziny mówi, że księgi można używać tylko wtedy, gdy jest to bardzo potrzebne – przestrzegła ją wtedy mama – kiedy dzieje się coś, co jest przeciwko odwiecznym prawom. Śmierć, choroba i cierpienie sprzyjają tym prawom, choć mało kto wie dlaczego. Tak naprawdę nasza księga służy głównie do nauki. Choć nazywa się Księgą Dobrych Czarów, staramy się używać zaklęć jak najrzadziej, tylko w wyjątkowych wypadkach. Prawdziwą magią jest realne życie”.
To powiedziawszy, dała kotkowi nie czarodziejskie lekarstwo, tylko zwyczajne, białe mleko, a potem go ciepło przytuliła.
Mama zawsze potrafiła znaleźć odpowiednie słowa. Często opowiadała o księdze, ale nigdy nie pozwalała do niej nawet zajrzeć.
Dziś mama niczego jej nie może zabronić. Milii wolno robić, co chce, ale dotąd nie otworzyła księgi, choć myśli o tym coraz częściej. W ostatnich dniach – cały czas. Świerzbią ją ręce i palą uszy. Zajrzeć do księgi chociaż raz. Przecież nikt się nie dowie. Tylko rzucić okiem, a potem natychmiast ją zamknąć. Przeczytać trzy pierwsze słowa. Dwa słowa, chociaż jeden wyraz. Obejrzeć obrazki. Przynajmniej dotknąć papieru wewnątrz księgi. Sprawdzić, jak pachnie.
„Jeśli zajrzę z zamkniętymi oczami, to nie będzie się liczyć” – kombinuje Milia. „Czy w ogóle można zajrzeć z zamkniętymi oczami?”.
Zamyka oczy i otwiera księgę.
Potem odmyka jedno oko jak dziecko, które oszukuje w grze w chowanego. Tylko troszeczkę i na chwileczkę.
Ma dziś urodziny, należy jej się przecież prezent. Zresztą piętnaście lat to prawie tyle samo co osiemnaście. Gdyby widziała ją teraz mama, na pewno pozwoliłaby jej trochę poczytać. Milia jest już przecież prawie dorosła.
Dziewczyna zaczyna przeglądać księgę. Powoli i niedostrzegalnie przedpołudnie przechodzi w południe, południe staje się zmierzchem, zmierzch przemienia się w noc, noc zaczyna się rozjaśniać, a Milia czyta. Czyta i wierzy, że będzie umiała posługiwać się tą wspaniałą Księgą Dobrych Czarów, która jest tak ciekawa, że nie można się od niej oderwać.
„A może rzucić na próbę jakiś czar? Malutki. Na przykład przemienić gruszkę w jabłko”.
Milia bierze różdżkę mamy, idzie do ogrodu i tam nieśmiało wymawia zaklęcie. Na gruszy pojawia się pękate, czerwoniutkie jabłuszko. A jakie apetyczne!
Nagle dziewczyna słyszy kroki zbliżające się do furtki. Biegnie na strych, żeby ukryć księgę. Gdy powraca, w ogrodzie stoi nieznajomy.
– No, no, no! Widzę, że już potrafisz czarować! – Patrzy z podziwem to na nią, to na jabłko. – Przyszedłem w samą porę.
– Kim jesteś?
Milia jest nieufna, zerka na niego spode łba.
– Nieważne, jak mam na imię. Jestem dobrym czarownikiem. Pomagam początkującym wróżkom, szczególnie tym najzdolniejszym. Sprawdźmy, czy potrafisz zrobić fioletowe słoneczniki.
– Fioletowe słoneczniki?
Milii nie udaje się zachować powagi. Uśmiecha się i robi dziwne esy-floresy różdżką. Podoba jej się ten pomysł.
– No pewnie, że umiem.
Sło-necz-ni-ki-fio-le-to-we.
Raz-dwa-trzy-i-go-to-we.
– A słoneczniki z ziarnami owsa?
– Potrafię! To łatwe.
– Deszcz bez chmury?
– A oto i deszcz bez chmury! Proszę bardzo!
– Dobrze! Uwaga, teraz będzie najtrudniejsze! Ciekawe, czy potrafisz przemienić się w jabłonkę?
– Umiem wszystko! Jestem najlepszą wróżką na świecie! Czary to łatwizna! – wykrzykuje upojona Milia.
Czuje się królową ogrodu. Od dziś motyle i kwiaty będą o wiele bardziej kolorowe.
Niech to, czego dotknę dłonią,
Zaraz stanie