To nie jest hip-hop. Rozmowy II. Jacek Baliński

To nie jest hip-hop. Rozmowy II - Jacek Baliński


Скачать книгу
pasją, więc nie podchodzę do niej na zasadzie: „Teraz biorę urlop i nie odbiorę telefonu albo nie zagram koncertu, bo muszę mieć ten weekend wolny”. Pod tym kątem cały czas się spieszę, ale nie wydaje mi się, żeby to była permanentna cecha. Raczej okoliczności wymuszają pośpiech. Zazwyczaj jest ileś rzeczy do zrobienia naraz. Wszystkie kreatywne zajęcia wiążą się, niestety, z kompromisami w zakresie trybu pracy. Raz, że współpracuje się z innymi kreatywnymi ludźmi, a dwa, że jak mam do zrobienia na przykład okładkę, to z nią „chodzę”. Nie jest łatwo wyznaczyć sobie na jej zrobienie czas od–do. Nie da się usiąść, by w ciągu czterech godzin wymyślić ją, stworzyć i zamknąć temat.

      Na swoje rzeczy potrzebuję najwięcej czasu. Muszę umieć zmusić się do tego, żeby się nie spieszyć. Żeby się odcinać. Po zastanowieniu – myślę, że gdyby moją immanentną cechą był pośpiech, to nigdy nie uzyskałbym żadnych satysfakcjonujących mnie efektów, bo kreatywność jest wtedy, jak ma się przestrzeń, a nie gdy działa się pod presją czasu.

      Eksplorując jeszcze twoje nastoletnie czasy – odczuwałeś wtedy oznaki popularności? Kumka była dość znaną kapelą, a ty – oprócz tego, że grałeś w niej na gitarze – byłeś jej wokalistą, przez co siłą rzeczy znajdowałeś się na pierwszym planie.

      To prawda, ale działanie w zespole generuje trochę inną popularność niż twórczość solowa. Bardziej pozycjonuje się nazwę zespołu niż nazwiska poszczególnych jej członków – choć oczywiście zdarzało się, że ludzie podbijali do mnie na ulicy. Ta popularność nie przeszła jednak w sposób liniowy na moją późniejszą aktywność w Małych Miastach czy solo. Dostaję od słuchaczy mnóstwo wiadomości, w których piszą, że słuchali mnie już za czasów Kumki Olik, ale dopiero po latach skojarzyli, że tamten wokalista to byłem ja. Grając w Kumce, mieszkałem najpierw w Mogilnie, małym miasteczku pod Poznaniem, i tam każdy wiedział, kim jestem. To było wręcz niewygodne, bo w takich miejscowościach i tak wszyscy znają siebie nawzajem, a mnie dodatkowo znali z telewizji. Niezbyt przyjemnie wspominam to doświadczenie, bo nie wiedziałem, co kto myśli na mój temat. Teraz, mieszkając w Warszawie, ktoś mnie czasem tylko rozpozna w sklepie. Małe Miasta były niszowym tworem i to się fajnie zwracało po koncertach, bo poprzez niszowy zespół zwykle poznaje się ludzi, którzy zajmują się innymi niszowymi, fajnymi rzeczami. W taki sposób poznałem na przykład Kamila Czapigę, tatuażystę, który podbił do mnie po występie i powiedział, że może teraz–zaraz mi coś wydziarać. Wtedy się na to nie zdecydowałem, ale jakiś czas później wpadłem do niego i do tej pory mnie tatuuje.

      Wspomniałeś wcześniej, że gdy pojawiła się propozycja kontraktu z dużej wytwórni, żałowałeś, że nie zgłosiła się żadna mniejsza – a jak po latach wspominasz współpracę z majorsem?

      Myślę, że Universal był spoko – chociaż ostatecznie zerwaliśmy z nim umowę przed czasem. W tamtych latach wydanie płyty w dużym labelu było jednak poważną pieczątką, mającą przełożenie chociażby na to, że recenzowali nas uznani dziennikarze i grano nas w Trójce. Doceniam, że mogłem zagrać na Open’erze czy OFF Festivalu – to było dla mnie ważniejsze niż sam fakt wydawania w majorsie, ale jednak myślę, że on się do tych wszystkich rzeczy wydatnie przyczynił. Jak byłem dzieciakiem, myślałem po prostu, że skoro Nirvana wydaje w małej wytwórni Sub Pop, to u nas też tak można, ale okazało się to niemożliwe. Taki scenariusz stał się realny dopiero w 2013, może 2014 roku w rapsach. Między innymi z tego powodu podobała mi się praca w Alkopoligamii i staram się znajdować w środowiskach quasi-niezależnych wytwórni, bo można się w nich wiele nauczyć. Jeśli są jakiś budżet, fajna atmosfera i dobry wykonawca, to można robić naprawdę fajne projekty.

      Swoją drogą, bardzo trudno określić, gdzie znajduje się profesjonalizm w polskiej branży fonograficznej. W majorsach przed laty zabawne było to, że nikt tam nie słuchał muzy; mieli zestaw gotowych narzędzi do promocji, ale brakowało zdrowego zaplecza. Tym niemniej można było spotkać tam również osoby, które w trakcie współpracy wzbudzały autorytet – jak chociażby świetna project managerka Justyna, która dostała nas do opieki, bo wykręciła fajną sprzedaż w Polsce z Portishead. Co do zasady jednak do polskiego showbiznesu odczuwam niechęć, która wynika stąd, że nie ma w nim wielu ludzi łączących robienie rzeczy, które ich jarają, z robieniem ich super profesjonalnie. My z Kumką musieliśmy pracować na sprzedaż, a – moim zdaniem – sprzedaż muzyki polega na tym, żeby sprzedawać coś fajnego. W sprzedawaniu muzyki nie ma dla mnie miejsca na nieciekawą atmosferę. Nie mieści mi się to w głowie.

      Ostatnią płytę z Kumką Olik wydaliście w 2014 roku, ale mam wrażenie, że ten zespół cały czas się za tobą ciągnie – trochę jak Sistars za siostrami Przybysz.

      Zgadza się, ale dla mnie to ekstra skojarzenie, bo wpisuje się w moje wyobrażenie, że można przejść z jednej stylistyki do innej i zachować pewną ciągłość. Taki przebieg kariery i radykalne zmiany podobają mi się bardziej i bardziej mnie interesują niż w pełni osadzone w gatunku kariery. Wiele osób, które mnie teraz słucha, pewnie nie wyobraża sobie mnie grającego na gitarze – a to było przecież nie tak dawno temu. I to jest fajne.

      Jeśli chodzi o backstage powstawania muzyki, to jedno z drugiego w miarę jasno wynika – stylówa się zmieniła, ale, jak by się zastanowić, Kumka była dość rapowym tworem. Mam na myśli, że wszystko, co robiłem w ramach tej grupy, było bardziej odautorskie niż w przypadku przeciętnego gitarowego zespołu. To sprawia, że czuję i słyszę w Kumce hiphopowe tematy; zaprosiliśmy zresztą donGURALesko na naszą ostatnią płytę. Przez to, że zamulił, ostatecznie dograł się Vienio, który zresztą idealnie się u nas odnalazł, a Gural pojawił się rok później na „Koniu” Małych Miast.

      Z tego, co mówisz, wychodzi na to, że darzysz tamte czasy sentymentem.

      Tak, fajnie je wspominam, bo dane mi było grać z samymi fajnymi osobami, a w pewnym momencie wykrystalizował nam się skład – między innymi z Maxem Psują na bębnach; do dziś z nim współpracuję – z którym znajomość przetrwała lata. Zabawne, że na pracę zespołową otworzyłem się dopiero po tym, jak zamknąłem zespół. Kumka pozwoliła mi do tego dojść, ale w pokrętny sposób. Wówczas byłem dosyć zamknięty i nie otwierałem się na kreatywność z zewnątrz – wszystkie teksty, piosenki i ich aranżacje były mojego autorstwa. Na debiucie wymyśliłem nawet wszystkie partie bębnów – co do jednego uderzenia.

      Miło wspominam nasze piosenki też z tego względu, że dostawałem o nich fajne opinie od ludzi, którzy mi imponowali. W okresie nagrywania ostatniej płyty odezwał się do mnie po muzykę do pewnego swojego projektu Marcin Macuk; dostrzegł w tym myśleniu potencjał. Wcześniej w „Lampie” docenił teksty Paweł Dunin-Wąsowicz. Nagraliśmy też piosenkę z Wojtkiem Waglewskim, który deklarował swoją sympatię dla nas. No i jeszcze propsy od Lecha Janerki. Faktycznie – mam ten sentyment. To były dla mnie duże rzeczy.

      Po etapie Kumki Olik przyszedł czas na Małe Miasta, o których już zresztą wcześniej napomknąłeś.

      Parę miesięcy po ostatniej płycie Kumki wyszła już pierwsza EP-ka Małych Miast w Wytwórni Krajowej. Na początku mieliśmy jednak z Mateuszem [Gudlem, współtwórcą zespołu – przyp. red.] złe podejście. Jak patrzę teraz na różnych rapowych wykonawców, to mega im zazdroszczę tego, że w szybkim czasie ustalają, co chcą robić i działają w przekonaniu, że to rozpierdoli, nawet jeśli robią coś bardzo po swojemu. My tymczasem podchodziliśmy do naszej twórczości na tej zasadzie, że ona jest dziwna, na pewno nikt się nią nie zajara i może w ogóle nie ma sensu niczego wydawać… Nawet jak zaczęliśmy rozmowy z chłopakami z Alkopoligamii na temat dołączenia do ich wytwórni, byliśmy w opcji: jak nas wydacie, to fajnie, a jak nie, to też spoko. Wręcz prosiliśmy


Скачать книгу