Wigilia pełna duchów. Отсутствует
jak duchy. A teraz niech mi pan opowie o tej zjawie. Spacerował tam jakiś „starzec”?
– Nie, o tym nigdy nie słyszałem.
– Czy zatem był to jakiś nędzny żebrak, który próbował coś wyżebrać?
– Nie, nie sądzę, żeby to był ten ostatni, panie Stainton – rzekł młody mężczyzna tonem delikatnie sugerującym, że wzmianka klienta Timpsona o „nędznym żebraku” była w wybitnie złym guście.
– Zatem, na Boga, kto to był? – zniecierpliwił się pan Stainton.
– Jeżeli już koniecznie chce pan wiedzieć, sir, to było dziecko… dziecko, które kolejno wypędzało z domu każdego nowego najemcę.
Nowy właściciel wybuchnął serdecznym śmiechem, toteż urzędnik Timpsona poczuł się dotknięty.
– Doskonały żart – stwierdził pan Stainton. – Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem lepszego.
– Ale to fakt, bez względu na to, co pan słyszał – odrzekł młodzieniec, pogardliwą kpiną porzucając całą swą poprzednią stosowność. – A ja, w związku z tym, co słyszałem o pańskim domu, nie zamierzam spędzić w nim nocy – nawet gdyby ktoś ofiarował mi pięćdziesiąt funtów.
– Nie przejmuj się, przyjacielu – pocieszył go nowy właściciel spokojnie. – Nie mam zamiaru zmuszać cię do towarzyszenia mi. Damy sobie radę, ja i to dziecko, i postaram się tam wygodnie urządzić.
ROZDZIAŁ II
Dziecko
Jeszcze tego samego wieczoru pan Stainton objął w posiadanie Dom Pod Włoskim Orzechem i życząc dobrej nocy, pożegnał pracownika Timpsonów. Po zleceniu dostarczenia z pobliskiego sklepu węgla i drewna stał w bramie frontowej, czekając na realizację zamówienia.
Stojąc tam, patrzył na dom, który w niepewnym świetle ulicznych gazowych lamp wyglądał nawet posępniej i mroczniej niż w zapadającym zmroku.
Tak, z pewnością wygląda „niesamowicie” – uznał – ale gdy tylko rozpalę ogień i zapalę światło, wszystko będzie w porządku. Zastanawiam się, kiedy nadejdzie ten węgiel…
Kiedy jeszcze raz spojrzał na ulicę, ujrzał worek z opałem, który – jak stwierdził pobliski sklepikarz – może dostarczyć jeszcze dziś, a nawet oświadczył, że jest wręcz „zobowiązany” to zrobić – natomiast pół tony, ćwierć czy tonę węgla dostarczy dopiero jutro.
– Bill może zabrać worek i wrzucić go na wózek razem z dwunastoma wiązkami drewna, a „resztę przywiezie jutro” – rzekł szef Billa tonem kogoś, kto robi wielką przysługę.
Pan Stainton dostrzegł w oddali bardzo brudnego Billa i małego chłopca, którzy wlekli się, spokojnie ciągnąc wózek, tak jakby ładunek wymagał herkulesowego wysiłku.
Wpatrywał się w tę parę mimo padającego deszczu, z zadowoleniem witając Billa.
– No, wreszcie jesteś; wszystko w porządku, lepiej późno niż wcale. Proszę tędy, mam trochę miejsca na noc w kuchni, żebyś nie musiał wracać w taką pogodę.
– Proszę mi wybaczyć, sir – odrzekł Bill – ale nie sądzę, żeby mnie pan miał na myśli. Jak już powiedziałem mojemu szefowi, zawiozę to do domu, tak jak zostało sprzedane… ale nie postawię stopy wewnątrz tego domu.
– Czy to znaczy, że zostawisz to na chodniku? – zapytał pan Stainton.
– No, sir… to znaczy, że nie mam nic przeciwko temu, żeby zostawić to przed głównymi drzwiami, jeżeli to będzie panu odpowiadało.
– No to zrób tak. Muszę powiedzieć, że mimo wszystko należycie do najdzielniejszych ludzi w tej części miasta.
– Jeżeli już o to chodzi – odparł Bill, zarzucając worek na plecy i ruszając do drzwi – to ośmielam się stwierdzić, że my tu jesteśmy tak samo odważni jak ci, skąd pan pochodzi.
– Całkiem możliwe – zgodził się pan Stainton. – Ale tam jest też wielu tchórzy.
Po zrzuceniu ciężaru na skraju stopni Bill cofnął się od drzwi, które były częściowo otwarte, i gdy chłopiec, po przyniesieniu drewna odjechał z wózkiem, rzekł, pocierając palcem brwi:
– Proszę mi wybaczyć, sir, ale czy mógłby mi pan dać kropelkę piwa? To jest bardzo mokra noc…
– Nie mogę – odparł pan Stainton bardzo stanowczo. – Teraz tylko potrzebuję łopaty, żeby samemu wrzucić do domu węgiel, a ta noc jest dla mnie tak samo mokra jak dla ciebie.
Niemniej gdy Bill ruszył ulicą do sklepu – powłócząc nogami jak człowiek, który właśnie skończył dzień ciężkiej pracy i już myśli o następnym ciężkim dniu – nowy właściciel się ugiął:
– Masz tu – dał mu sześciopensówkę – to nie twoja wina, jak sądzę, że uwierzyłeś w opowieści starej baby.
– Pięknie dziękuję, sir – rzekł Bill. – Jestem bardzo zobowiązany, ale na pana miejscu nie zatrzymywałbym się w tym domu. Proszę mi wybaczyć, sir, nie chcę pana obrazić, ale naprawdę nie robiłbym tego.
W każdym razie ten dom wydaje się mieć nieciekawą renomę – pomyślał pan Stainton, kierując kroki do porzuconego domu. Zobaczymy, jaki da efekt rozpraszające te mroki światło.
Wszedł do domu i zapalił zapałką kilka świec, które przyniósł ze sobą z pobliskiego sklepu z naftą.
Po sprawdzeniu pokoi na parterze postanowił w jednym z nich urządzić swoją kwaterę na noc, wybrał ten, który wyglądał na bibliotekę.
Na środku stał stół pokryty skórą. Ściany były zastawione półkami z książkami. W rogu stało biurko, w którym ten, kto już od wielu lat nie żyje, za życia trzymał swoje listy i dokumenty.
Stainton zjadł skromną kolację, którą przyniósł ze sobą, i odepchnąwszy na bok stół z resztkami posiłku, rozpalił w kominku. Następnie zaczął wolno spacerować po pokoju, rozmyślając o przeszłości i snując plany na przyszłość. Zatopiony w myślach nie zwrócił uwagi, że ogień na kominku zaczął przygasać, jednak poczuł chłód i instynktownie spojrzał na palenisko, po czym dorzucił drewna. Strzelające w górę płomienie utworzyły szeroki krąg światła, jakby celowo chciały ukazać mu zgromadzony obok węgiel.
W czasie gdy zajmował się rozpalaniem ognia i dorzucaniem węgla, usłyszał pukanie do drzwi pokoju – słabe, niepewne pukanie, które powtórzyło się kilka razy, zanim zwrócił na nie uwagę.
Cały czas zajmując się ogniem na kominku, Stainton zapomniał, że jest w domu sam, i zawołał:
– Wejść!
Na płycinach drzwi usłyszał jakieś drapanie, próby szukania gałki, żeby otworzyć drzwi, dziwne szmery, jakby słaba ręka błądziła po drzwiach w ciemności, a potem ta sama ręka próbowała obrócić gałkę.
– Wejdź! Nie możesz? – powtórzył pan Stainton, ale mówiąc to, przypomniał sobie, że był – albo powinien być – sam w domu. Nie bał się, był przyzwyczajony do samotności i związanego z tym niebezpieczeństwa; jednak wstał i instynktownie sięgnął po rewolwer, który przypadkowo rozpakował razem z osobistymi rzeczami, a który teraz leżał na biurku.
– Wejdź, kimkolwiek jesteś! – krzyknął, ale widząc, że drzwi są nadal zamknięte, chociaż intruz czynił daremne wysiłki, żeby je otworzyć, przeszedł przez pokój i stanął jak wryty.
Drzwi nagle się otworzyły i do pokoju weszło nieśmiało,