Wigilia pełna duchów. Отсутствует

Wigilia pełna duchów - Отсутствует


Скачать книгу
przy kominku, zatrzymał się przed ogniem, spojrzał pod stół biblioteczny i na koniec, gdy znowu dotarł do drzwi, zawrócił, aby z całym zapałem, a zarazem pozbawiony nadziei ponownie zacząć przeglądać pomieszczenie.

      – Czego szukasz, mój chłopcze? – zapytał pan Stainton, przyglądając się wychudzonym nóżkom dziecka, patrząc na zniszczone i obdarte ubranie, na rozpadające się buciki, na gołe, chude rączki – na to całe beznadziejnie zabiedzone dziecko.

      – Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić?

      Żadnego słowa, żadnego szeptu – w odpowiedzi tylko spojrzenie tęsknych brązowych oczu.

      – Skąd przychodzisz i do kogo należysz? – dopytywał się pan Stainton.

      Dziecko odwróciło się wolno.

      – Posłuchaj, nie wykpisz się tak łatwo, jak ci się wydaje – nalegał nowy właściciel, zbliżając się do gościa. – nie masz tu nic do roboty i zanim sobie pójdziesz, musisz mi powiedzieć, dlaczego przychodzisz do tego domu i czego szukasz w tym pokoju.

      Przez ten czas podszedł blisko drzwi, a dziecko stało w progu odwrócone do niego plecami. Pan Stainton mógł widzieć każdy szczegół ubioru dziecka – jego sukienkę w kratkę, przypięty haftkami podarty, brudny i pognieciony bezrękawnik, koszulę w jednym miejscu od góry tak obsuniętą, że widać było skrawek flaneli ukazującej fragmenty nędznej bielizny.

      Biedny chłopczyk, pomyślał. Zastanawiam się, czy chciałby coś zjeść.

      – Jesteś głodny, mój mały?

      Dziecko odwróciło się i spojrzało na niego poważnie, ale milczało.

      Może ono jest nieme? – pomyślał pan Stainton zdumiony i ujrzał, że chłopiec chce odejść, więc wyciągnął rękę, żeby go zatrzymać, ale dziecko wymknęło się i bezszelestnie wybiegło do hallu, a potem w górę szerokimi schodami. Zatrzymując się tylko po to, aby zabrać zapaloną świecę, pan Stainton wbiegł za nim po schodach tak szybko, jak tylko mógł – jednak chociaż biegł bardzo prędko, dziecko było szybsze. Wyżej i wyżej, a jednak to małe stworzenie potrafiło utrzymać stały, niezmienny dystans. Na najwyższym piętrze odwróciło się i wbiegło w wąski korytarz z drzwiami otwartymi do pokoi po obu stronach. Na samym końcu korytarza były uchylone drzwi. Dziecko wbiegło przez nie, a pan Stainton podążył za nim.

      – W końcu cię dogonię – mruknął do siebie, zamykając za sobą drzwi. – Gdzie ten dzieciak zniknął? – dodał, trzymając świecę nad głową i rozglądając się po ciemnym pokoju na poddaszu.

      Pokój był zupełnie pusty. Zbadał go dokładnie, ale nie znalazł drugiego wejścia, a jedynie od lat nieotwierany świetlik. Pokój nie był umeblowany.

      Znajdowało się w nim tylko niskie łóżko, rozpadające się krzesło i koślawy stojak na miednicę. Brakowało szafy, nie było żadnej skrzyni, gdzie dziecko mogłoby się ukryć.

      – Bardzo dziwne – mruknął pan Stainton ze zdumieniem. – Bardzo dziwne – powtórzył, wracając korytarzem. – Nie rozumiem tego wszystkiego – stwierdził, schodząc po schodach z najwyższego podestu; lecz natychmiast zatrzymał się.

      – TO JEST TO DZIECKO! – wykrzyknął i jego głos rozszedł się szerokim echem w ciszy opuszczonego domu. TO JEST TO DZIECKO! – i z pochyloną głową zaczął bardzo wolno schodzić głównymi schodami. Na jego zmęczonej twarzy malowała się powaga; był zamyślony bardziej niż zwykle.

      ROZDZIAŁ III

      Szukanie informacji

      To już wystarczyło, żeby całkiem spoważnieć. Czas płynął, a nowy właściciel Domu Pod Włoskim Orzechem stale rozmyślał, jaka tajemnica wiąże się z dzieckiem, które zastał w przejętej przez siebie posiadłości, i kim byli ci wszyscy, którzy kolejno zostali przez nie wypłoszeni z tego domu. Z początku Stainton skłaniał się, by potraktować opowieść radcy prawnego jako żart, a własne doświadczenie z wieczoru przybycia do domu jako złudzenie – teraz nie mógł dłużej pozostawać w stanie niedowierzania, kiedy nawet w świetle dziennym to przerażające dziecko przekradało się po schodach na dół i wchodziło do pokoju, ciągle czegoś szukając i szukając… czegoś, czego nigdy nie mogło znaleźć.

      Stale mu towarzyszyło – w łóżku czy przy stole – albo w każdej chwili mógł się spodziewać jego obecności. Żadne pomieszczenie w domu nie było bezpieczne, intruz mógł być wszędzie. Nieważne, gdzie pan Stainton kładł się spać, gdzie jadał; między zaśnięciem a przebudzeniem; między śniadaniem a kolacją – wszędzie i stale wślizgiwała się ta zjawa, szukając, szukając i szukając – ale nigdy nie znajdując; zawsze szukając w danym miejscu tak długo, aż się upewniała, że nie znajdzie tam tego, czego szuka, chociaż wędrowała tu i tam, od poddasza po kuchnię, od salonu po sypialnię. Za każdym razem robiła to z takim zapałem, jakby szukała po raz pierwszy.

      Pan Stainton udał się do swoich prawników, od których mógłby uzyskać informacje, które pozwoliłyby rozwikłać dręczący go problem.

      – Kim jest to dziecko, panie Timpson? – zapytał, nie robiąc tajemnicy z tego, że je widział.

      – No cóż, to naprawdę trudno powiedzieć – odpowiedział pan Timpson.

      – Ale, jak sądzę, kiedyś tam było jakieś dziecko? Jakieś prawdziwe dziecko… z krwi i kości?

      Pan Timpson zdjął okulary i przetarł szkła.

      – Za czasów Felixa Staintona było ich dwoje – chłopiec i dziewczynka.

      – W tym domu?

      – W tym domu. Dzieci przeżyły go.

      – I co się z nimi stało?

      – Dziewczynkę adoptowali krewni jej ojca; chłopiec zaś… zmarł.

      – Och! Chłopiec zmarł… naprawdę? Czy przypadkiem wie pan, na co zmarł?

      – Nie, naprawdę nie wiem. Jednak w tej sprawie nie było niczego podejrzanego, tak jak by się mogło panu wydawać. Nigdy nie pojawiła się nawet najmniejsza aluzja.

      Pan Stainton siedział przez chwilę w milczeniu, potem rzekł:

      – Panie Timpson, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jednak coś było nie w porządku z tymi dziećmi. Kim one były?

      – Wnukami Felixa Staintona. Jego córka wyszła potajemnie za mąż. Więc on się jej wyrzekł i wyrzucił ją z domu. Po jej śmierci dzieci przyjęto do Domu Pod Włoskim Orzechem, ale były tam zaledwie tolerowane – karmiono je i ubierano… i to wszystko; gdy stary umarł, spadek po nim przypadł…

      – Alfredowi Staintonowi?

      – Tak, temu nieszczęśnikowi, który był chory na umyśle. Jego wuj umarł i w konsekwencji on przejął cały majątek, ale w gruncie rzeczy było tego niewiele i musiał się jeszcze dzielić z dziećmi.

      – Powiedział pan, że nie było nic podejrzanego, żadnego przestępstwa dotyczącego ostatniego właściciela?

      – Zaraz, zaraz… nie, wręcz przeciwnie.

      – Czy może pan rzucić więcej światła na tę tajemnicę?

      – Chyba mogę, chociaż to nie wyjaśnia wszystkiego.

      Mimo to pan Stainton odniósł wrażenie, że pan Timpson wie o tej sprawie więcej, niż ma ochotę powiedzieć.

      Za tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica, zastanawiał się, i muszę dowiedzieć się czegoś więcej o dzieciach. Może któryś z miejscowych sklepikarzy będzie je pamiętał.

      Ale miejscowi kupcy przeważnie


Скачать книгу