Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3. Sierra Simone

Amerykański król. Nowy Camelot. Tom 3 - Sierra Simone


Скачать книгу
nie jest pewne, zaczyna do mnie docierać, jak bardzo byłem zadufany.

      Merlin okazuje powątpiewanie.

      – Mam nadzieję, że nie z powodu Embry’ego?

      – Dlaczego nie? Otrzymał odznaczenia za służbę, jest zręcznym politykiem, ma znakomite koneksje. Do tego ma więcej wdzięku ode mnie.

      – Patrzysz na niego okiem zakochanego. A siebie oceniasz zbyt surowo. Myślę, że reelekcja może być trudna dla ciebie osobiście, ale politycznie to łatwizna.

      – Mimo wszystko… – Wsuwam ręce do kieszeni, wypatrując Greer – chciałbym pogadać z Kay i Trieste o tym, jak wiele z naszych celów możemy zrealizować w ciągu tej kadencji.

      – Maxen, nasze plany zostały skalkulowane na dwie kadencje. I nawet w tym czasie nie będzie nam łatwo zmieścić się ze wszystkim. Nie ma mowy, żebyśmy zdołali dokonać tego przed końcem pierwszej kadencji.

      W końcu spostrzegam Greer, błysk niemal białych włosów w złotym blasku lamp oświetlających parkiet. Orkiestra gra walca i ta muzyka jest dla mnie jak szklana skorupa przytknięta do gardła. Ile razy trzymałem Embry’ego w ramionach, gdy tańczyliśmy przy dźwiękach walca? Czy mogę policzyć, ile razy już nigdy więcej z nim nie zatańczę? Czy choćby nawet chcę tego próbować?

      Słuchałem Straussa, kiedy przyszedł do mnie wczoraj wieczorem, kiedy ujrzałem go w drzwiach gabinetu, tak cudownie tajemniczego i złowieszczego, jak tylko on i wyłącznie on potrafi być. Boże, jak ja go kocham. Wystarczyło jedno jego melancholijne spojrzenie i już do niego szedłem, tuliłem do piersi jego twardą, płaską pierś i wiodłem jego eleganckie, długie palce ku oczekującemu ich miejscu. Jedno smutne spojrzenie i byłem całkowicie otwarty i rozbrojony, jak zawsze, jak wówczas, gdy ujrzałem go po raz pierwszy, zepsute, szydercze książątko pośród gór na końcu świata. Szedłbym boso po ostrych skałach tamtego przeklętego kraju, gdyby to mogło mi przywrócić Embry’ego. Czołgałbym się po tych skałach.

      – Byłbym głupcem, gdybym liczył na drugą kadencję. Nie należy mi się ona – przyznaję. – Nie należy mi się nic ponad to, na co zapracowałem sobie tu i teraz. Muszę zrobić tak wiele, jak mogę, na wypadek gdybym musiał ustąpić ze stanowiska.

      – Ubóstwo, przemoc seksualna, edukacja, zmiana klimatu, stabilizacja światowej sceny politycznej. Sądzisz, że aby to zmienić, wystarczy siła woli? Nie, to ogromne projekty wymagające międzynarodowej kooperacji i pracy na rzecz pozyskiwania partnerów, nawet Penley Luther nie poradziłby sobie z tym wszystkim.

      – Nie jestem moim ojcem – ripostuję, być może ostrzej, niż powinienem.

      – I co dnia dziękuję za to Bogu – odpowiada Merlin. – Tak czy siak, nie sposób tego dokonać. Pożegnaj się z myślą o uporaniu się z sześcioletnim planem w dwa lata, i skup się na wygraniu wyborów.

      Przyglądam mu się i ku swemu zaskoczeniu dostrzegam w jego twarzy coś niemal jak drwina, choć może nie drwina… raczej ponaglenie, wyzwanie.

      Ale to także nie to. To tylko niemal wyzwanie, Merlin wygląda niemal, jakby odgrywał rolę. Jest coś mechanicznego w uporze, z jakim obstaje przy zdaniu, że nie sposób dokonać tego, co zamierzam. To jest powierzchowne, on jest jak aktor, który wygłasza kwestię niewymagającą prawdziwego zaangażowania. Jakby wiedział, że musi powiedzieć te rzeczy, żeby sprowokować mnie do sprzeciwu. Jednak kiedy przypatruję mu się uważniej, wszystko to znika, a on jest na powrót wcieleniem uprzejmego i powściągliwego spokoju.

      Ja także nie potrafię uciec przed swoją rolą i mówię dokładnie to, co mogłoby być napisane w scenariuszu:

      – Dokonam tego, Merlinie. Choćbym miał zapłacić za to życiem.

      Drugą rzeczą godną uwagi jest zachowanie mojej żony. Jej suknia – bez ramiączek, z tiuli i koronek, w barwach bieli i złota – czyni z niej olśniewającą wizję światła, kroplę blasku słonecznego igrającą ponad wodą. Greer przyciąga ludzi przez samo swoje istnienie, wzniosłe i suwerenne. Przedzierając się do niej przez tłum, dostrzegam w przelocie jej twarz – miłą, poważną, wprost nie do zniesienia uroczą, i przypomina mi się widziane kiedyś w Anglii malowidło Johna Colliera, które przedstawiało królową Ginewrę zbierającą kwiaty podczas obchodów majowego święta wiosny. Jak na obrazie ubrana jest w biało-złotą szatę i otoczona ludźmi, jak na obrazie na jej twarzy maluje się ból i samotność.

      Kiedyś drocząc się z nią, powiedziałem, że jeden mężczyzna to dla niej za mało – aby czuć się kochaną, potrzebuje i Embry’ego, i mnie – na co pokręciła głową i położyła mi dłoń na sercu.

      Nie rozumiesz?, jęknęła. Kocham Embry’ego tylko dlatego, że kocham ciebie. Pokochaliśmy się z Embrym, bo oboje kochamy ciebie.

      A niech tak będzie, pomyślałem. Moja miłość była – i jest nadal – nieubłagana i okrutna dla ludzi, których wybiera. Cieszyłem się, że mogli się wzajemnie pocieszać, niezależnie od zazdrości, jaką to we mnie budziło. I to samo czuję teraz, choć twarz mojej żony przypomina mi, że zapewne nieprędko dozna pociechy ze strony Embry’ego. Jego nieobecność wyżłobiła w naszym małżeństwie dziurę równie wielką jak w związku nas trojga.

      Jednak kiedy docieram do Greer rozmawiającej z gubernatorką stanu Nowy Jork i ujmuję ją za nadgarstek, wyraz osamotnienia znika z jej oblicza, ustępując miejsca czemuś tak słodkiemu i ciepłemu, że muszę pocałować ją w usta – makijaż i gubernatorkę niech diabli wezmą.

      – Panie prezydencie – mówi, na wpół śmiejąc się, na wpół zachłystując pod mymi ustami.

      – Pani Colchester – odpowiadam, unosząc głowę i tuląc ją do siebie. – Przepraszam, pani gubernator Jarrett, pozwoli pani, że na chwilę porwę moją żonę.

      Gubernatorka macha ręką z rozbawieniem.

      – Jak najbardziej, proszę wybawić mnie od tej olśniewającej i interesującej kobiety. Jej towarzystwo było naprawdę nieznośne.

      Śmiejemy się, żegnamy i przeciskamy przez tłum, po czym Luc eskortuje nas do małej galerii sztuki w północnym skrzydle Luther Center.

      – Proszę nam w żadnym razie nie przeszkadzać – mówię do niego, wpuściwszy do środka Greer.

      – Tak, panie prezydencie – odpowiada z miną, która niczego nie wyraża.

      Klepię go po ramieniu.

      – Dobry z ciebie człowiek – dodaję, a potem wchodzę do środka i zamykam za sobą drzwi.

      Wewnątrz jest cicho i przytulnie. Za oknami ciągnącymi się przez całą szerokość ściany widać budynki w stylu georgiańskim i wielkie drzewa, sponad kamieni i liści sterczy pomnik Waszyngtona na tle wieczornego nieba z purpurowymi chmurami. Ściany są obwieszone wielkimi płótnami nowoczesnych malarzy, z okien padają cienie na jasne podłogi, hałas gali dobiega z dołu, stłumiony jak niejasne wspomnienie.

      Wreszcie jesteśmy sami.

      Na odgłos moich kroków Greer odwraca się i światła miasta wydobywają złoty blask jej sukni i włosów. Pada na kolana w chmurze tiulów i jedwabi, zgina szyję wdzięcznie jak łabędź i wbija wzrok w podłogę.

      Przez chwilę napawam się jej widokiem, krążąc wokół jej klęczącej postaci z rękami w kieszeniach, sycąc wzrok elegancką linią jej karku i ramion, jej idealną postawą, delikatną linią jej obojczyka. Jej kolana otacza korona białego i złotego jedwabiu. Podniecenie sprawia, że stanik jej sukni faluje. Obrączka na palcu połyskuje lepiej niż jakakolwiek obroża. Przez głowę przebiega mi naraz tysiąc pomysłów – wepchnąć jej fiuta aż do gardła, przycisnąć jej


Скачать книгу