Nigdy siÄ™ nie dowiesz. S.R. Masters
powrót na uczelnię po raz trzeci. Chciał tu przyjechać i zamieszkać z nami, ale to też się nie udało. Co mogliśmy zrobić? Przez jakiś czas mieszkał z bratem, prawda, Monks?
Z kuchni wyszedł wysoki chłopak – starszy brat Willa, któremu ten swego czasu podkradał piwo, płyty i papierosy. Pamiętałam go i to, jak bardzo byli do siebie podobni. Nie był o wiele starszy od nas; wtedy jednak postrzegaliśmy go jako dorosłego.
– Co? – zapytał Monks. Jego głos także przypominał głos Willa.
– Wonks mieszkał z tobą, prawda?
– Mamo… – Zacmokał. – Taa, Will mieszkał ze mną, ale niezbyt długo. W Yorku.
– Gdzie moglibyśmy go znaleźć? – zapytał Steve. – Mieliśmy nadzieję, że uda nam się spotkać po latach, ale póki co nam to nie wychodzi.
Monks zmrużył oczy. Zrobił głośny wdech, po czym odparł:
– Chyba nadal mieszka w Yorku. Z tego, co mi wiadomo, wynajął pokój w domu razem z kimś związanym z jego zespołem. On się z nami nie kontaktuje, więc równie dobrze może być teraz gdziekolwiek. Po co to wam?
– Powiedziałam im o narkotykach – bąknęła pani Oswald.
Monks kiwnął głową.
– No tak. – Sprawiał wrażenie mocno powściągliwego.
– W jakim on był zespole? – zapytałam. Z jednej strony chciałam zmienić temat, z drugiej zaś autentycznie mnie to zainteresowało. – Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby grał na jakimkolwiek instrumencie. Kiedyś nie grał.
– Grał – oświadczył Monks. – Kto jak kto, ale ja najlepiej o tym wiem, bo to w moje bębny walił. Zespół punkowy. W sumie byli nawet nieźli. Nie wiem, czy jeszcze razem grają.
– Jak się nazywali? – dociekał Steve.
– The Geppettos.
– Powinni się nazywać Pinokia! – zawołał z kuchni mężczyzna, który najpewniej był ojczymem Willa. – Kłamliwy dupek.
– Przepraszam, a wy kim jesteście? – ocknął się Monks.
– Dawnymi przyjaciółmi – wyjaśnił Steve. – Z Blythe.
– Och. – W jego oczach malowała się podejrzliwość. – Chyba cię pamiętam – rzucił w moją stronę. – Wyglądasz tak samo. Włosy i cała reszta.
– Dzięki – odparłam. – Chyba.
– Nadal tu mieszkasz? – zapytał.
– Nie, tylko moi rodzice.
– Pamiętam cię, taa. Mieszkałaś na Elm Close. Byłaś tą małą punkówą.
– W rzeczy samej.
Usatysfakcjonowany oddalił się niespiesznie.
Pełen kubek wina w mojej ręce zaczynał stygnąć. Zapytałam o toaletę, a pani Oswald pokierowała mnie na górę. Kiedy wspinałam się po schodach, Steve zaczął się żegnać. Zobaczył wystarczająco. Will nie pozostawał w kontakcie z rodziną.
W łazience wylałam wino do umywalki, po czym spłukałam je wodą. Kiedy z niej wyszłam, dostrzegłam na jednych drzwiach drewnianą plakietkę z imieniem: Wonks. Pchnęłam je lekko palcami, a one się uchyliły.
Istniało wiele powodów, dla których nie powinnam tam wchodzić, wiele dorosłych, rozsądnych powodów. Ale skoro zaszłam tak daleko, mogłam wejść w rolę Velmy ze Scooby-Doo. Poza tym Steve strasznie się podjara; już sobie wyobrażałam jego minę, kiedy mu o tym powiem.
Powoli wsunęłam się do pokoju, pilnując, aby nie stanąć na skrzypiącej desce.
Choć zasłony były rozsunięte, niewielkie okno i pochmurny dzień sprawiały, że mój wzrok musiał się przyzwyczaić do panującego tam półmroku. Z tego, co udało mi się dojrzeć, wciąż był to typowy pokój bałaganiarskiego nastolatka: półki zapchane płytami i plakietkami, gazety wystające spod nienagannie pościelonego łóżka, na ścianach kilka plakatów (logo Nirvany, okładka płyty Trompe le Monde zespołu Pixies, Jack Nicholson w roli Jokera). Dziwne i smutne, że tak się to wszystko zachowało – proszę za mną, na górze znajdują się finalne elementy naszej wystawy poświęconej Marilyn Monroe, jak również wyjątkowy pokój, typowy dla nastolatków z lat dziewięćdziesiątych – choć oczywiście nie dostrzegłam niczego, co mogłoby wskazywać na mordercze zapędy Willa.
Na półce z płytami zobaczyłam kilka opakowań, na których grzbietach widniał napis „The Geppettos”. Sięgnęłam po jedną. Na okładce znajdował się czarno-biały rysunek przedstawiający pół chłopca, pół osła; w lewym górnym rogu – nazwa zespołu oraz słowo „DEMO”. Z tyłu umieszczono listę utworów, niewielką fotografię zespołu i informacje kontaktowe. Zdjęcie było na tyle małe, że dojrzałam na nim jedynie trzy niewyraźne postacie z potarganymi włosami – każda z nich mogła być Willem. Jeśli nadal grali, możliwe, że ich strona internetowa funkcjonowała. Mogliśmy zadzwonić także pod podany na okładce numer telefonu. Niewykluczone, że to numer Willa. Jeśli nie, mogliśmy przynajmniej zapytać kolegów z zespołu o to, co się z nim dzieje. Zrobiłam zdjęcie adresowi strony i numerowi telefonu.
Odwróciłam się w kierunku drzwi i zamarłam. Ściana naprzeciwko mnie nie była zasłonięta meblami ani draperiami, ale nie była także pusta. Podeszłam bliżej, żeby się upewnić, iż sobie tego nie wyobrażam. Plakaty i kalendarze z dziesiątkami roznegliżowanych modelek i gwiazd porno zapełniały całą ścianę, od podłogi do sufitu. Sugestywny pokaz uprzedmiotowienia. W dodatku naprzeciwko tego kolażu stało łóżko. Zrobiłam jeszcze jedno zdjęcie, by pokazać to pozostałym. Już sama ta wystawka wzbudziła we mnie niepokój. Na domiar złego wiele wizerunków kobiet, może nawet więcej niż połowa, zostało pozbawione twarzy. Blondynka w białym stroju kąpielowym w miejscu oczu miała dwie małe dziury. U innej modelki zamiast sutków widać było rozdarcia i ślady po długopisie. No i oczywiście niektóre panie doznały upokarzającego przebicia długopisem krocza, od przodu lub tyłu, zależnie od przybranej pozycji. Wszystko to sprawiało bardzo ponure wrażenie. Czemu rodzina Willa tak to zostawiła? Czy jego pokój w Blythe wyglądał podobnie? A jeśli tak, to czy pozostali to widzieli? Myśl o chłopcach, którzy siedzieli w pokoju Willa i taka wystawka nie wydała się im ani trochę niepokojąca, sprawiła, że poczułam się niesamowicie osamotniona.
Głupie suki w internecie myślą, że nie da się ich znaleźć?! Uważaj na to, co mówisz.
Wyszłam z pokoju i wypuściłam powietrze, uświadamiając sobie, że wstrzymywałam od jakiegoś czasu oddech. U dołu schodów mrugnęła do mnie kolejna Marilyn Monroe. Może cała rodzina to cholerni seryjni zabójcy.
– Pytanie brzmi: czy ona ubiera się tak codziennie, czy tylko z okazji świąt? – zastanawiał się Steve, kiedy wracaliśmy do samochodu. Nie potrafiłam się roześmiać. Nadal czułam się zbrukana. Przesadzałam? Możliwe. – No i o co chodzi z Monksem i Wonksem?
Pozostała dwójka czekała na nas na tylnej kanapie samochodu, zajęta czymś, co wyglądało jak walka kciuków. Na litość boską.
– No i? – zapytał Rupesh, jeszcze zanim zamknęły się za nami drzwi.
– No i nie widzieli go od, jak twierdzą, lat, i nie wiedzą, gdzie się podziewa. Ale to tak naprawdę nic nie znaczy.
– Niemniej, kiepski początek dla frakcji sceptyków – stwierdził Rupesh.
Steve streścił wszystko, co udało nam się dowiedzieć. Oczywiście musiał wspomnieć o obsesji mamy Willa