Nigdy siÄ™ nie dowiesz. S.R. Masters
na ścianie wizerunki kobiet? – drążyłam.
– Może, był w końcu nastolatkiem. Czemu pytasz? – zapytał Rupesh.
– Cóż, zobaczyłam dawny pokój Willa i, no wiecie, jeśli do tej pory mocno się wahałam w kwestii tego wszystkiego, to teraz zdecydowanie mniej.
Kiedy im pokazałam zdjęcie, Rupesh stwierdził:
– Raczej bym zapamiętał coś takiego.
– A więc dla ciebie to jest dziwne? – upewniłam się, czując ulgę.
– No tak – odparł, aczkolwiek wyłapałam w jego głosie rezerwę. – To znaczy w moim zawodzie spotyka się różne dziwactwa, ale pozbawienie twarzy… cóż, nie jest fajne.
Spojrzałam na Steve’a, który siedział z otwartą buzią.
– To mężczyzna, który ma problem z kobietami – orzekł. – Może chodzi o jego matkę? Podejrzane, że tak to wszystko zostawił, bo przecież jako osoba dorosła także tam mieszkał, prawda? Tak mówili.
– Zdecydowanie – przyznałam i powiedziałam im o płycie.
– Will grał w zespole? – zdziwiła się Jen.
– Znalazłam numer telefonu – oznajmiłam, przewijając zdjęcia.
– Zadzwonić teraz? – zapytał Steve.
– Jasne – przytaknęła Jen.
Wyjął telefon, a ja podałam mu numer. Po chwili pokręcił głową.
– Nie ma takiego numeru.
– Jest też strona internetowa – zauważyłam.
Na wyświetlaczu mojego telefonu pojawiła się internetowa wizytówka The Geppettos. Znajdowały się tam trzy zakładki: KONCERTY, POSŁUCHAJ i KONTAKT. Na stronie kontaktowej widniał ten sam numer telefonu co na płycie oraz prosty formularz do wysyłania wiadomości. Link POSŁUCHAJ nie działał. Jedynym obrazem był znajdujący się u dołu strony banner z hybrydą osła i chłopca.
– Później wyślę wiadomość – powiedział Steve. – Z laptopa.
– Chwileczkę. – Sprawdzałam właśnie zakładkę KONCERTY. – Nadal koncertują i w drugi dzień świąt mają nawet występ. Jakaś wielka akcja zatytułowana „Pieprzyć święta”. Grają także następnego dnia, ale to już w Yorku. Kolejny koncert jest w Nowy Rok. Powinniśmy się wybrać na któryś z nich.
– Dobry pomysł – prychnął Rupesh. – Hej, Will, super występ, zabiłeś kogoś niedawno?
– Właśnie tak byśmy powiedzieli.
– Gdzie jest ten pierwszy koncert? – zapytał Rupesh.
– W Manchesterze.
– W sumie to niedaleko – stwierdził Steve.
– Jak długo się tam jedzie? Godzinę? – zastanawiałam się.
– Ja w ten wieczór pracuję – zastrzegł Rupesh.
– Och, daj spokój – odezwała się Jen. – Musimy jechać.
Steve przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Jeśli nie otrzymam odpowiedzi z formularza kontaktowego, zawsze to jakiś trop, no nie? Możemy zrobić sobie wycieczkę.
Rupesh westchnął i oparł głowę o zagłówek.
Kiedy ruszaliśmy, dostrzegłam w bocznym lusterku postać wyłaniającą się z zaułka, kogoś o posturze brata Willa. Nie miałam pewności, że to on ani że zobaczył naszą czwórkę. Najpewniej zakwestionowałby wtedy historię, jaką przedstawiliśmy u niego w domu. Nie wspomniałam o tym. Teraz i tak nie miałoby to znaczenia.
W Blythe zatrzymaliśmy się pod domem Rupesha. Wieczorem miał zobowiązania natury służbowej, a Jen musiała się zjawić w domu na rodzinnym obiedzie.
– Rup, nadal sądzisz, że szukamy dziury w całym? – zapytała Jen.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co o tym myśleć. Wciąż jestem lekko skacowany.
Steve odwrócił się w ich stronę.
– Spełniliśmy dzisiaj wiele z twoich kryteriów.
– No tak – potwierdziła Jen. – Jeśli to nie liczy się jako zniknięcie… A czy po tym, co Adeline zobaczyła w jego pokoju, wydaje się wam zrównoważony?
Rupesh wydał dźwięk przypominający skrzypienie drzwi.
– Nadal musicie połączyć ze sobą te dwa samobójstwa. Po prostu informujcie mnie na bieżąco, okej? – Uniósł rękę. – Fajnie się było spotkać.
Jen i Rupesh wysiedli z auta i przyglądaliśmy się, jak idą przez podjazd.
– Chyba muszę się zająć kwestią mojego zakwaterowania – odezwałam się, wcale nie gotowa do stawienia czoła mamie.
– Mam nadzieję, że nie jest to zbyt stresujące. – Steve dotknął mojego ramienia, a ja uniosłam rękę i musnęłam jego policzek.
W jasnym świetle dnia dostrzegłam zmarszczki, których wcześniej nie widziałam. Jakie to dziwne, że znowu poczułam wobec niego czułość, wręcz opiekuńczość, jakbym żywiła sekretne przekonanie, że Steve Litt powinien być odporny na działanie czasu. Wysiadłam i odwróciłam się, aby mu pomachać. Opuścił szybę.
– Adie, powiedz szczerze, według ciebie byłem tyranem?
Słowa Rupesha musiały mu dopiec.
– Wiesz, co ja o tobie myślałam – odparłam. – Przestań dociekać.
Przez chwilę się nad tym zastanawiał, po czym kiwnął głową, przynajmniej na razie usatysfakcjonowany. Miałam na myśli swoje uczucia, ale kiedy tak stałam na chodniku i czekałam, aż odjedzie, przypomniało mi się coś jeszcze. Nie, nie był tyranem, a przynajmniej ja go tak nie postrzegałam. Owszem, bywał arogancki i bezmyślny. Porzucił mnie przecież po tamtym pierwszym lecie. Bez słowa pożegnania. A ja napędzana gniewem zrobiłam wtedy mnóstwo głupich rzeczy. Oczywiście starał mi się to wynagrodzić, przysłał własnoręcznie zrobioną kartkę świąteczną, a potem list. Ale w paskudnym, nowym liceum w Balsall Common przez cały rok zachowywałam się tak wybuchowo, że z nikim się nie zaprzyjaźniłam, a w rezultacie wszystkie wieczory spędzałam samotnie, oglądając filmy.
– Och, masz prezent dla rodziców? – zapytał teraz.
Oczywiście nie pomyślałam o tym.
– Cholera. Nie. Dzięki.
– Święta są ważne, Adie – powiedział i podniósł szybę.
I to był właśnie Steve, jakiego pamiętałam. Steve, który nigdy nie zapominał o ważnych datach, prezentach i kartkach. O świętach, rocznicach, urodzinach. Po raz pierwszy całowaliśmy się w dniu moich piętnastych urodzin, ukryci na polu kukurydzy niedaleko miejsca, w którym stałam teraz. Cóż za wspomnienie. Kupił mi wyjątkowo przemyślany podarunek, a potem udawał, że to od nich wszystkich. Tamtego popołudnia siedziałam z nim na spękanej ziemi pośród grubych łodyg, a między nami przepływała dziwna energia. Choć raz się nie denerwowałam, nie martwiłam tym, że moje włosy wydają się tłuste, ani ewentualnymi krostkami wokół ust. Byłam także wstawiona, a to okazało się pomocne. Pamiętam długie rzęsy Steve’a. Śmialiśmy się, kiedy się przekonaliśmy, że oboje mamy otwarte oczy, mimo że mieliśmy je zamknąć. A potem zaczęliśmy się całować z większym zaangażowaniem i choć nie robiłam tego