Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Ślady miasta - Lars Saabye Christensen


Скачать книгу
pani, my też musimy mieć coś tylko dla siebie. Tak jak mają mężczyźni. Czasami lepiej nie mieszać jednego z drugim.

      – Przekażę mu to.

      – Ale to wspaniały pomysł, prawda? Kobiety, które tworzą miasto. Musi być pani bardzo dumna z męża.

      – Tak, Ewald dostał wiele pochwał.

      – A pani? Dobrze się pani czuje w naszym oddziale?

      – Tak, jestem bardzo zadowolona – odpowiada Maj.

      Pani Lund się śmieje i przyciska się do niej odrobinę mocniej.

      – Nie musi pani być aż tak p o p r a w n a. Jeśli chce się pani na coś poskarżyć, to proszę mówić.

      – Wydaje mi się, że członkowie źle się zachowują, nie płacąc składek w terminie.

      – Owszem, to wstyd.

      – Mamy niedobory. A to się odbija na naszej pracy.

      – Musimy się uzbroić w cierpliwość. Ludziom ciągle brakuje pieniędzy.

      – Ale stać ich na chodzenie na wyścigi łyżwiarskie i do restauracji.

      Pani Lund śmieje się z młodej skarbniczki.

      – Nie bądź taka surowa, Maj. Ludzie muszą się czasem zabawić.

      W milczeniu pokonują ostatni odcinek i zatrzymują się poniżej szkoły na Fagerborgu. W jednej z klas, pogrążonych w ciemności, ciągle wisi gwiazda. Maj Kristoffersen musi to wreszcie powiedzieć, inaczej będzie za późno.

      – Czy pani mąż…

      – T w ó j, Maj. Mój Boże, czuję się taka stara, gdy tak się do mnie zwracasz.

      Maj zbiera się w sobie jeszcze raz.

      – Czy twój mąż mógłby któregoś dnia obejrzeć Jespera, naszego syna?

      – Zapewne tak. A coś się dzieje?

      – Nie wiem. On jest po prostu taki… trudny.

      – Trudny? To raczej nie jest działka Pera-Fredrika, ale porozmawiam z nim. Dam ci znać.

      – Dziękuję.

      – Na pewno nie ma się czym martwić. Wszyscy od czasu do czasu bywają trudni.

      Pani Lund idzie dalej do Ullevålsveien, a Maj przecina Jacob Aalls gate i otwiera kluczem bramę na podwórze. Ktoś znów zostawił w śniegu zabawkę, małego skoczka narciarskiego, skaczącego eleganckim stylem, który jednak, niestety, się przewrócił. Maj stawia skoczka na poręczy przy kuchennych schodach i szybkim krokiem pokonuje cztery piętra do suszarni na strychu. Sprawdza pranie, to głównie garderoba Ewalda – skarpety, koszule, podkoszulki i spodnie. Jeszcze nie wyschły. Nigdy do końca nie schną, powietrze jest tu zbyt wilgotne i zimne. Mimo wszystko układa je w koszu. Niech lepiej przez noc poleżą w jadalni. Jutro rano będzie mogła je poprasować. Nagle dostrzega dwie sukienki wiszące na ostatnim sznurku pod ścianą, zieloną i niebieską, obie z tych do kostek, więc sięgają podłogi. Maj nigdy wcześniej nie widziała tych sukienek. To jak bal, bal w suszarni na strychu. Ma ochotę którąś z nich przymierzyć. Oczywiście tego nie robi. Kładzie torebkę na stosie prania i znosi kosz na dół, ostrożnie, żeby nie potknąć się na stromych stopniach. Na drugim piętrze pani Vik uchyla drzwi.

      – Wejdź – mówi.

      Maj wzdycha.

      – Idę do Ewalda i…

      Pani Vik jej przerywa:

      – Musisz mi pomóc! Przynajmniej tyle mi jesteś winna.

      Maj odstawia kosz. Pani Vik wpuszcza ją do kuchni i szybko zamyka drzwi. Dopiero teraz Maj widzi, że sąsiadka jest w samej bieliźnie.

      – Chyba nic się nie stało?

      – Stało się! Potrzebuję sukienki! A żadna nie pasuje!

      Kopie w czarny strój, który leży na podłodze.

      – To twoje suknie wiszą na strychu?

      – Tak! One też na mnie nie pasują. Możesz je sobie wziąć!

      – Po co ci nowa sukienka?

      Pani Vik patrzy na Maj z wściekłością.

      – Po co mi? Po prostu mam ochotę się elegancko ubrać! To coś złego?

      – Nie, nie. Wcale tak nie pomyślałam.

      Pani Vik siada i nieco łagodnieje.

      – Od śmierci Halfdana minęły już prawie cztery lata. I…

      Milknie. Maj podnosi czarny kostium z podłogi i wiesza go na krześle.

      – Oczywiście, że możesz się elegancko ubrać.

      Pani Vik wzdycha.

      – Tę zieloną nosiłam na naszym srebrnym weselu.

      – Ciągle jesteś tak samo szczupła.

      – Nic nie mów. Wręcz zapadłam się w sobie od tamtego czasu. Poza tym w zielonym wyglądam strasznie blado. Jakbym była chora.

      – No a ta niebieska? Na pewno ci w niej do twarzy.

      – Miałam ją na sobie podczas jubileuszu pięćdziesięciolecia Wyższej Szkoły Weterynarii. O czym bardzo chciałabym zapomnieć.

      – Dlaczego?

      – Między innymi dlatego, że ktoś mi wtedy włożył żmiję do torebki.

      – O, nie! Żywą?

      – Czy żywą? Nie zdążyłam sprawdzić, bo od razu zemdlałam.

      – Żmiję! Kto robi takie rzeczy?

      – Weterynarze. Mówią, że to dowcip. Tak późno poszłaś po pranie?

      – Muszę wejść kuchennymi drzwiami, żeby nie zbudzić Jespera, więc równie dobrze mogłam…

      Maj chce już iść. Pani Vik nagle wstaje.

      – Musisz się ze mną wybrać do Steena i Strøma.

      Maj, obrócona tyłem, nieruchomieje.

      – Po co?

      – Po sukienkę.

      – Nie sądzę, żeby tam coś mieli.

      – U Steena i Strøma? Czy oni nie mają najlepszego asortymentu?

      – Byłam tam przed świętami. Same francuskie wydumy. D i o r.

      – Chyba mają jeszcze jakieś inne rzeczy?

      – Nic innego nie widziałam. Mogę iść z tobą do Francka. Albo do Øyego.

      Pani Vik otwiera drzwi i kręci głową.

      – Nie wiadomo, czy w ogóle coś z tego będzie.

      Maj wychodzi na klatkę i podnosi kosz.

      – Z czego?

      Pani Vik na moment znika i wraca z pudełkiem rodzynek, które kładzie na torebce.

      – Muszę ci coś powiedzieć – mówi.

      Maj patrzy na nią i prawie odstawia kosz z powrotem.

      – Tak?

      – Coś, co mi powiedział Jesper, kiedy tu był. Powiedział, że w nocy spada.

      – Spada? Jak to?

      – Tak powiedział. Że spada.

      – Jesper mówi dużo dziwnych rzeczy.

      Na ostatniej kondygnacji schodów Maj zaczyna płakać. Nic nie może na to poradzić. Nagle czegoś jest za dużo. Nagle coś jest za ciężkie. Łapie oddech, opiera kosz o kolano, ociera łzy grzbietem dłoni i kluczem otwiera drzwi. Ewald siedzi przy kuchennym stole z butelką piwa i szkicownikiem.

      Patrzy


Скачать книгу