Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Ślady miasta - Lars Saabye Christensen


Скачать книгу
nie daje się rozpoznać. Sekretarka wskazuje im drogę do pracowni projektowej, gdzie stoi osiem pulpitów z ukośnie ustawionymi blatami i lampami, które można obracać na wszystkie strony. Lampy są pogaszone. To godzina rozstania. Projektanci odwieszają białe fartuchy, poluzowują krawaty, rozmawiają po cichu. Wśród nich jest Ewald Kristoffersen. Nie miał jeszcze czasu się przebrać. W kieszonce na piersi tkwią rządkiem ołówki i pióra. Wyglądają jak ustawione w szeregu. To Ewald mówi najwięcej. Ktoś nalewa do kieliszków, wznoszą toast. To Ewald wznosi go najgłośniej. Jesper patrzy na ojca i prawie go nie poznaje. To jakiś inny ojciec. Przebrany. Jesper nie wie, którego z nich woli. Matka puszcza jego rękę, a Ewald w tej samej chwili odwraca się i ją zauważa. Zapada cisza. Mężczyźni się witają, nieco zakłopotani, niemal zawstydzeni, już nie tacy rozluźnieni, tylko jeszcze bardziej cisi. Chwila straciła magię. Ktoś ich zobaczył. Ewald podchodzi do Maj i Jespera.

      – Coś się stało?

      – Musimy iść po tę choinkę, którą miałeś kupić trzy tygodnie temu – mówi Maj.

      Ewald wpada w złość, ale próbuje zachować twarz.

      – Myślałem, że nie chcesz choinki. Nie musiałabyś zamiatać aż do czerwca.

      – Spytaj raczej Jespera, czy chce choinkę.

      Ewald patrzy na syna.

      – Będziemy mieć choinkę w tym roku, Jesper?

      Chłopiec wzrusza ramionami.

      – Wszystko mi jedno.

      Maj wzdycha i chce coś powiedzieć, „no widzisz, widzisz, co narobiłeś”, ale pojawia się panna Bryn, daje Jesperowi pierniczek i patrzy na Ewalda.

      – Pan Rudjord chce z tobą rozmawiać.

      – Teraz?

      – Natychmiast, Kristoffersen.

      Ewald się garbi, a Jesper widzi jeszcze jednego ojca, stłamszonego. W tym wypadku przynajmniej ma pewność. Stłamszony ojciec mu się nie podoba. Ewald daje znak Maj i idzie za panną Bryn przez recepcję do najświętszego miejsca. Koledzy wkładają płaszcze i wychodzą. Szkoda, że nie może się do nich przyłączyć. Zdążyłby wypić z nimi piwo. O co może chodzić? Czego Rudjord może od niego chcieć dzień przed Wigilią? Jest ich za dużo? To Ewald Kristoffersen musi ustąpić? Ale czy nie nadeszły dobre czasy? Czy Dek-Rek nie jest odpowiedzialna za wystawy organizowane przez gminę w związku z dziewięćsetleciem Oslo? Ewald czuje ucisk wokół serca, na chwilę zatrzymuje mu się oddech. Ma czterdzieści jeden lat i nie może teraz umrzeć. Ma czterdzieści jeden lat i nie może wylecieć z pracy akurat teraz, kiedy Maj i Jesper na niego czekają. Już wolałby umrzeć. Poprawia biały fartuch, a panna Bryn otwiera drzwi do gabinetu Rudjorda. Ewald bierze głęboki wdech i wchodzi do środka. Drzwi się za nim zamykają. Rudjord stoi przy oknie, odwrócony tyłem, i pali francuskiego papierosa, który pachnie słodko. Lewa ręka zwisa bezwładnie, to pamiątka z czasu wojny. Był w biurze podczas wybuchu na Filipstad. Rudjord do garnituru zawsze nosi kamizelkę i zegarek z dewizką. Pragnie uchodzić za takiego jak firma, którą założył w 1930 roku – nowoczesnego, a zarazem mającego świadomość tradycji. Wreszcie się odwraca i strzepuje popiół do malutkiej srebrnej popielniczki.

      – Jeszcze się nie pozbyłeś roboczego mundurka?

      Ewald omija go wzrokiem i patrzy w dal. Stąd widać hotel Bristol na sąsiednim rogu. Ach, móc się tam znaleźć! Ewald pragnie jedynie beztroski. Brak trosk jest równoznaczny ze szczęściem. Czy żąda za dużo?

      – Pracuje się do ostatniej chwili – odpowiada Ewald.

      – Zrób sobie trochę wolnego.

      Co to ma znaczyć? Wolnego? Co Rudjord ma na myśli? Czy to ostrzeżenie? Oznacza, że Ewald ma wziąć wolne i więcej tu nie wracać? Śmieje się.

      – Chyba nie mam wyboru.

      Rudjord odkłada papierosa na popielniczkę.

      – To żona na ciebie czeka, prawda? Maj?

      – Tak, Maj.

      – I Jonas?

      – Jesper.

      – Jesper. Przepraszam. Tyle dzieci pojawiło się ostatnio, że trudno spamiętać imiona.

      – Rzeczywiście, aż się od nich roi.

      – Ile lat ma Jesper?

      – W październiku skończył siedem.

      – To pewnie chodzi… Zaraz… Do szkoły na Majorstua?

      – Pójdzie dopiero w przyszłym roku.

      Ewald spuszcza wzrok i porządkuje ołówki w kieszonce na piersiach. Rudjord obchodzi biurko.

      – Co to ja miałem powiedzieć? Podoba mi się twój pomysł.

      Ewald podnosi głowę.

      – Słucham?

      Rudjord się śmieje, wypstrykuje jeszcze jednego papierosa z niebieskiej paczki i przypala. Wszystko musi robić jedną ręką.

      – Nie pamiętasz własnych pomysłów, Kristoffersen? Kobiety! To mi się podoba.

      – Naprawdę się panu podoba?

      – O Boże, Ewald, mów mi na ty. Tak, podoba mi się. Zacząć od kobiet. To coś innego. Wyjątkowego. A Dek-Rek ma być w y j ą t k o w a. Ale nigdy nie k o n t r o w e r s y j n a.

      Rudjord podsuwa papierosy Ewaldowi, ale ten jest zbyt oszołomiony, żeby palić.

      – Wpadłem na ten pomysł, kiedy zobaczyłem swoją żonę – mówi.

      Rudjord chowa papierosy do kieszeni i znów się śmieje.

      – No tak, wyobrażam sobie.

      – Któregoś wieczoru wróciłem do domu i zobaczyłem żonę siedzącą w salonie nad rachunkami Czerwonego Krzyża. Jest skarbnikiem Oddziału Fagerborg i…

      – To znakomity punkt wyjścia, Kristoffersen. Kobiety wolontariuszki.

      – Właśnie tak sobie pomyślałem. Wyśmienity.

      – Tylko to ci chciałem powiedzieć. No i życzę tobie i twojej pięknej żonie wesołych świąt. I Jesperowi oczywiście.

      Rudjord poklepuje Ewalda Kristoffersena po ramieniu. To błogosławieństwo. Ewald wychodzi i niesie to błogosławieństwo dalej. Będzie błogosławił wszystkich. Całuje zaskoczoną pannę Bryn w policzek, ściąga biały fartuch i niemal biegnie do pracowni projektowej, gdzie Maj i Jesper czekają, nie ruszywszy się z miejsca. A Jesper widzi jeszcze jednego ojca – to już trzeci, a może i czwarty w krótkim czasie. Właśnie ten ojciec podoba mu się najbardziej, czuje, że tak samo jak matce: ten ojciec, który do nich wraca, jest dumny.

      – Pójdziemy teraz prosto na Universitetsplassen i kupimy tę wielką choinkę – oświadcza Ewald Kristoffersen.

      Skręcają jednak w Ullevålsveien, a Ewald myśli, że również tu jest pod górkę. Ale w taki dzień jak dzisiaj żadne górki nie są zbyt strome. Idzie mu się lekko. Myśli mu się lekko.

      – Co się z tobą dzieje? – dziwi się Maj.

      – Rudjordowi spodobał się mój pomysł. I wiesz co?

      – Nie wiem. Co?

      Ewald Kristoffersen zatrzymuje się, łapie Maj za obie ręce i ją całuje. Robi to na środku ulicy, w przeddzień Wigilii, niedaleko Cmentarza Zbawiciela, gdzie w gaju zasłużonych spoczywają między innymi Wergeland, Welhaven, Ibsen, Bjørnson, Collett i Nordraak, wszyscy ci, którzy dali nazwy miejskim ulicom. Jesper ma szeroko otwarte, wesołe oczy.

      – To ty mnie zainspirowałaś do tego pomysłu.

      – Jakiego pomysłu?

      – Kobiety! Za każdym miastem stoi kobieta!

      – Daj


Скачать книгу