Ślady miasta. Lars Saabye Christensen

Ślady miasta - Lars Saabye Christensen


Скачать книгу
płaszcz do szatni i wychodzi akurat w chwili, gdy podjeżdża karetka. Syreny przypominają mu o wojnie. Już dawno nie myślał o wojnie, chociaż wojna wcale nie była dawno. Stawia kołnierz. Idzie na stację Teatr Narodowy i wsiada do kolejki. Są same wolne miejsca, ale on lubi stać z przodu i patrzeć, jak ciemność zbliża się i znika. Poczucie pędu bardzo pociąga Ewalda Kristoffersena. A gdy jednocześnie czuje drżenie pod stopami, jest mu jeszcze lepiej. Ma wysiąść na Valkyrien, stacji powstałej w wyniku wypadku – po prostu ziemia zawaliła się akurat w tym miejscu – ale Ewald jedzie dalej, do Majorstua. Dzięki temu może wypić jeszcze jedno piwo w Tråkka, zanim rozpocznie długie podejście pod pnącą się w górę Kirkeveien. Przychodzi mu do głowy, że bez względu na to, z której strony przychodzi, i tak ostatni kawałek jest stromy. Myśli o jubileuszu Oslo. Od czego zacząć? Jeszcze tego nie wie. Musi mieć pomysły. Na tym polega jego praca. Jeśli nie będzie miał pomysłów, to nie będzie miał też pracy. A może by tak zwyczajnie zapomnieć o tych dziewięciuset latach i czcić raczej przyszłość? Dlaczego przy każdej okazji musimy dźwigać ze sobą historię? Ewald uznaje to za wspaniały pomysł. Chociaż nigdy nie zostanie zrealizowany. Otwiera kluczem drzwi do przedpokoju najciszej, jak potrafi, wiesza płaszcz i szalik na haczykach, a kalosze ustawia na starych gazetach, którymi wyłożona jest półka na buty. Jesper śpi w holu. Ewald Kristoffersen przechodzi na palcach obok jego łóżka. Potem staje. Maj siedzi przy stole w jadalni i robi rachunki. Ma zeszyt, do którego coś wpisuje. Nie zauważa męża. A on w tej chwili już wie, od czego zacznie: od kobiet. To naprawdę niezły pomysł, myśli Ewald Kristoffersen. Zacznie od kobiet z Oslo.

      Dnia 16.12.1948 r. Oddział Fagerborg otrzymał od Okręgu Oslo Czerwonego Krzyża 48 kanadyjskich konserw do rozdania. Po dołożeniu innych produktów spożywczych rozdałyśmy 12 paczek starszym osobom, które wcześniej wysłały do Czerwonego Krzyża wniosek o przydział paczek z Ameryki. Przewodnicząca, która była odpowiedzialna za dystrybucję paczek, powiedziała, że wzbudziły one wielką radość.

      DZIEŃ

      PRZED WIGILIĄ

      Pani Vik usuwa śnieg małą łopatką. Uporawszy się z tym, kładzie wieniec i stawia przy nagrobku grubą świecę. Potem zapala ją długimi zapałkami. Knot zajmuje się dopiero przy trzeciej próbie. Pani Vik kuchenną szklanką szybko nakrywa płomień, który przez moment migoce, ale w końcu się uspokaja i pali długą, prostą kolumną. Pani Vik się prostuje, owija łopatkę w gazetę i chowa ją do torby razem z zapałkami. W pewnym oddaleniu stoi mężczyzna i patrzy na nią. Pani Vik się nie myli. On patrzy właśnie na nią. Patrzył przez cały czas. Pani Vik zamierzała wrócić na stację Borgen, ale zmienia decyzję, rusza w stronę parku Frogner. Nie spieszy jej się. Jest wdową. Poza tym świeci słońce. Cienie nagrobków się rozciągają. Na chwilę musi spuścić wzrok, bo słońce ją oślepia. Mężczyzna idzie za nią. Pani Vik przyspiesza. On także. Pani Vik słyszy jego kroki coraz bliżej. Wkrótce ją dogoni. Pani Vik zatrzymuje się gwałtownie i odwraca.

      – Czego pan chce?

      Mężczyzna spuszcza wzrok, również oślepiony, a może tylko zakłopotany.

      – Nie chciałem pani przestraszyć.

      – I nie przestraszył pan.

      Wtedy pani Vik go poznaje. To on jakiś czas temu stał bez płaszcza na schodach kaplicy. Teraz też jest ubrany za lekko.

      – Wypatrywałem pani – oświadcza.

      – Co takiego?

      Mężczyzna wyciąga rękę.

      – Olaf Hall. Widziałem panią przy grobie męża podczas pogrzebu Ragnhild, mojej żony. I nie mogę o pani zapomnieć. Musiałem panią jeszcze raz zobaczyć. Byłem pewien, że przyjdzie tu pani dzisiaj.

      – Naprawdę?

      – Gdyby nie przyszła pani dzisiaj, przyszłaby pani jutro.

      – Dlaczego?

      – Ponieważ jest pani wierną kobietą.

      Pani Vik nie wierzy własnym uszom. Teraz z kolei ona czuje się zakłopotana. O co mu chodzi? Czy nie za wiele sobie pozwala? W każdym razie to nie wypada. Stanowczo nie wypada. Ziemia jeszcze nawet nie rozmarzła, a on już stoi tu, na cmentarzu, w gładkim garniturze i próbuje się do niej zalecać. Mimo to ujmuje jego wyciągniętą rękę, ale zaraz ją puszcza.

      – Margrethe Vik.

      – Wiedziałem, że jeszcze panią spotkam.

      – I już mnie pan spotkał.

      – Bardzo się z tego cieszę. Może…

      Pani Vik mu przerywa.

      – Dalej nie idziemy już w tę samą stronę, panie Hall. Przeciwnie, idziemy w różne strony.

      Pani Vik przechodzi przez furtkę do parku i drepcze przez Psie Pole, nie mając odwagi się odwrócić. To jest najgorsze. Zaburzyło ją to. Skrzywdziło. Popsuło miłe chwile. Pani Vik czuje coraz większą złość. Dopiero gdy ma pewność, że mężczyzna nie może jej już widzieć, odwraca się. Widzi tylko wielką rzeźbioną kolumnę, Monolit. Jest coś dziwnego w Monolicie zimą. Pokrywa go szron. Monolit na mrozie znika. To samotność. Słońce i wiatr. Pani Vik pochyla głowę i przytrzymując kapelusz, idzie wzdłuż Middelthuns gate do Kirkeveien. Stąd już prosta droga do domu. Na Majorstua mężczyźni spieszą do sklepu Monopolu Spirytusowego, a kobiety kawałek dalej stoją w kolejce do rzeźnika Melsoma. Pani Vik ma już wszystko, czego potrzebuje. Potrzebuje tak mało. W każdym razie niedużo. Przed klatką od Gørbitz gate na swoje nieszczęście spotyka Maj Kristoffersen z Jesperem. Nie ma ochoty z nikim rozmawiać. Chce wejść do domu. Chce wejść do siebie, dojść do siebie i już tam zostać.

      – Źle się czujesz? – pyta Maj Kristoffersen.

      Pani Vik mimo wszystko musi się zatrzymać.

      – Ależ nie, skąd. Co miałoby mi dolegać?

      – Tak mi się wydawało…

      Pani Vik wskazuje na siatkę Maj.

      – Dziś też idziesz rozdawać paczki?

      – Została nam jedna dodatkowa. Pani Lund zależało, żebym ją doręczyła.

      – Ktoś się na pewno ucieszy.

      – Tak, ludzie są bardzo wdzięczni, kiedy przychodzimy. Właściwie dlaczego nie chcesz się przyłączyć do naszego oddziału? Byłoby bardzo miło.

      Pani Vik wyjmuje klucze.

      – To dobre dla was, młodych. Ja już jestem za stara na takie rzeczy.

      Maj Kristoffersen się śmieje.

      – Za stara? Ty? Nie mów tak. Uważasz, że pani Vik jest za stara, Jesper?

      Jesper unosi wzrok i długo się zastanawia.

      – Nie wiem.

      Pani Vik głaszcze go po głowie.

      – Możesz mnie jutro odwiedzić, jeśli czas ci się będzie dłużył.

      Jesper kiwa głową i idzie za matką na Majorstua. Tam wsiadają do tramwaju jadącego na Disen i przejeżdżają cztery przystanki. Wysiadają przy Uranienborgu. Maj Kristoffersen jeszcze raz zerka na karteczkę z adresem: Jørgen Moes gate 12. To zaledwie kawałek stąd. Ale zaspy powstałe w wyniku odśnieżania są wysokie, więc przejście na drugą stronę jezdni wymaga nadłożenia drogi. Zegar na kościele wskazuje, że jest dziesięć po drugiej. Zaczyna im się spieszyć. Wreszcie trafiają na właściwy róg ulicy. Klatka schodowa pachnie sosem i przypalonymi świątecznymi ciasteczkami. Na drugim piętrze na drzwiach jest wizytówka z nazwiskiem szczęśliwca. Enzo Zanetti. Dziwne nazwisko. Pani Lund mówiła, że to Włoch i że jest samotny. Maj Kristoffersen tłumaczy to teraz Jesperowi. Włochy to kraj, który leży bardzo, bardzo daleko. Rosną tam pomarańcze i jest ciepło przez cały rok. Enzo Zanetti to włoskie nazwisko. Dlatego


Скачать книгу