Ślady miasta. Lars Saabye Christensen
nie może wychodzić. Właśnie dlatego ma dostać tę paczkę. Teraz kolej na Maj, żeby nacisnęła dzwonek. Na wszelki wypadek dzwoni dwa razy. Wkrótce słyszą zbliżające się powoli kroki.
– Na pewno się ucieszy – szepcze Maj Kristoffersen.
Ujmuje Jespera za rękę i cofają się odrobinę, żeby nie stać na wycieraczce. Drzwi się otwierają, nie na oścież, ale dostatecznie szeroko. Patrzy na nich ciemnowłosy, dość niski mężczyzna. Jest w samym szlafroku, lewą ręką opiera się na lasce. Prawą ma w gipsie. Jego twarz wcale nie wygląda lepiej. Pokrywają ją bruzdy, a oprócz tego ma sine, niemal całkiem zaklejone oko, opatrunek na nosie i ciemnozielone, spuchnięte czoło pod gęstymi, czarnymi włosami, które w kilku miejscach, zwłaszcza przy skroniach, zaczynają więdnąć na siwo. Maj Kristoffersen zbiera się na odwagę:
– Pan Enzo Zanetti?
Mężczyzna kiwa głową, ale robi to bardzo ostrożnie.
– Tak?
– Rozumie pan po norwesku?
Mężczyzna znów kiwa głową, coraz bardziej podejrzliwy.
– Tak.
– Przynieśliśmy panu paczkę z Czerwonego Krzyża.
– Skąd?
– Z Czerwonego Krzyża, Oddział Fagerborg.
– A dlaczego?
– Dlatego… Chyba dlatego, że pan jej potrzebuje.
Maj Kristoffersen puszcza Jespera, wyjmuje paczkę z siatki i podaje ją mężczyźnie. Enzo Zanetti otwiera drzwi na oścież, opiera się na lasce i długo wpatruje się w paczkę.
– A co w niej jest?
– Kanadyjskie konserwy, salami, cukier i para skarpet. Same zrobiłyśmy je na drutach.
Enzo Zanetti zaczyna się śmiać. Śmiech przechodzi w kaszel i Enzo musi zgiąć się wpół. Stoi pochylony w drzwiach i trzęsie mu się całe ciało. Maj Kristoffersen kompletnie nie wie, co robić. Ciemnowłosy mężczyzna w szlafroku wreszcie się uspokaja, powoli się prostuje – ma wilgotną twarz – i długo przygląda się Maj.
– Może pani zabrać tę przeklętą paczkę i dać ją sobie. Pronto!
Enzo Zanetti zatrzaskuje drzwi i kuśtyka do salonu, w którym większość miejsca zajmuje fortepian. Siada na taborecie, opróżnia kieliszek, ponownie go napełnia i gra Satiego jedną ręką, lewą stroną melancholii. Nagle ogarniają go wyrzuty sumienia. Niektórzy ludzie są tacy dobrzy, że budzą wyrzuty sumienia u innych. Enzo się poddaje i staje przy oknie. Na parapecie leży plik starych nut. Enzo wygląda na ulicę. Po prawej stronie jest remiza straży pożarnej na Briskeby, po lewej króluje kościół Uranienborg. Enzo Zanetti mieszka przy Jørgen Moes gate, wśród ludowej baśniowości[4] między kościołem a remizą. W końcu dostrzega ich w dole między zaspami, otwiera okno i woła:
– Jednak chcę tę waszą paczkę!
Zatrzaskuje okno, wychodzi do przedpokoju, uchyla drzwi i czeka. Marznie. Jeszcze się rozchoruje od stania w przeciągu. A przecież jest już dostatecznie chory. Rozchoruje się przez Czerwony Krzyż. Niech ten Czerwony Krzyż diabli porwą. Wreszcie z paczką przychodzi chłopiec.
– Dziękuję – mówi Enzo Zanetti.
Już ma zamknąć drzwi nogą. Ale chłopiec dalej stoi. Spojrzenie ma zdecydowane, chociaż niespokojne. Sprawia wrażenie udręczonego. Płonie od środka.
– Już słyszałem, jak pan gra – mówi.
– Naprawdę? A gdzie?
– U pani Vik.
– U pani Vik? Czy ja znam panią Vik?
– To nasza sąsiadka.
– Aha. I ja u niej grałem?
– U niej w radiu.
Enzo Zanetti się śmieje.
– To raczej nie byłem ja. Ja gram tylko w Bristolu.
Chłopiec omija go wzrokiem, patrzy w bok, zamyślony.
– To było to samo – mówi. – Ale…
Enzo Zanetti mocniej opiera się na lasce.
– Ale co?
Chłopiec trochę się cofa, jednocześnie zawstydzony i zaciekawiony.
– Pan grał mniej.
Enzo Zanetti reaguje zdziwieniem, ale w końcu zaczyna rozumieć. Unosi rękę w gipsie i lekko stuka nią o futrynę.
– To dlatego, że teraz gram tylko jedną ręką. Ale kiedy wyzdrowieję, będę grał tyle samo. Podziękuj swojej mamie.
Jesper kiwa głową i zbiega ze schodów. Maj czeka zniecierpliwiona pół piętra niżej. Bierze Jespera za rękę, prędko wychodzą i tą samą drogą wracają na przystanek.
– Co ci zajęło tyle czasu?
– Nic.
– Znów się rozzłościł?
– Nie. Był miły.
Udaje im się zdążyć na tramwaj, akurat nadjeżdża. Wciskają się na ławkę. Maj pokazuje bilety. Są w porządku. Mają możliwość przesiadki. Możliwość przesiadki to najwspanialsza rzecz, jaka może człowieka spotkać. Nagle Maj odwraca się do Jespera.
– Miły? Jak to miły?
Jesper wzrusza ramionami. Wolałby stać na którymś końcu. Mógłby wtedy udawać, że to on kieruje tramwajem, nawet gdyby stanął z tyłu; prowadziłby tramwaj wzdłuż Riddervolds gate, okrążył róg przy Budynku Handlu, przejechałby Drammensveien i w dół Glitnebakken, od przystanku do przystanku, w sieci, w którą prędzej czy później daje się złapać każdy mieszkaniec tego miasta. Najprzyjemniej jest stać na samym końcu, wtedy widać wszystko, od czego się odjeżdża. Ale to nie Jesper kieruje tramwajem. Nie robi tego nawet konduktor. Tylko szyny. To ci, którzy kiedyś te szyny układali, chociaż może już nie żyją, lecz i tak ciągle kierują tramwajem.
Wysiadają przy Teatrze Narodowym i widzą, jak wśród rusztowań rosną wieże nowego ratusza, który ma być gotowy na jubileusz dziewięćsetlecia miasta. Potem idą przez Karl Johans gate, obok choinki na Universitetsplassen, gdzie siostry slumsów z Armii Zbawienia zbierają pieniądze i stare ubrania. Maj Kristoffersen pozdrawia je skinieniem głowy. Właściwie zajmują się tym samym. Pomaganiem. Pomagają tym, którzy są w trudnej sytuacji. Ale siostrom slumsów niewiele udaje się uzbierać. Dzisiaj wszyscy są w trudnej sytuacji. Marznie się, pomagając dzień przed Wigilią, ale pomaganie i tak grzeje. Jesper zatrzymuje się i zadziera głowę.
– My też będziemy mieć taką dużą choinkę?
– Raczej wątpię – odpowiada Maj Kristoffersen.
Zaczyna padać śnieg. Niedługo pozamykają sklepy. O tym, czego zapomniało się kupić, można w ogóle zapomnieć. Ale Maj Kristoffersen ma już wszystko w domu, z wyjątkiem Ewalda i choinki. Nagle Jesper podchodzi do wielkiej skarbonki, grzebie w kieszeniach i wrzuca monetę, jedną koronę. Przez moment stoi odwrócony tyłem, jakby trochę zagubiony, po czym naciąga czapkę na uszy, a siostry slumsów klepią go po ramieniu i uśmiechają się do Maj. Maj i Jesper idą w kierunku Grandu i skręcają w Rosenkrantz’ gate. Pod numerem dwunastym, między Teatrem Nowym a Zrzeszeniem Młodzieży Wiejskiej, wchodzą na klatkę schodową i jadą windą na piąte piętro. Jesper lubi jeździć windą. Winda jest wolniejsza niż tramwaj, ale bardziej trzęsie. Maj natomiast się boi. Stoi w kącie z zamkniętymi oczami.
– To dlatego powiedziałeś, że był miły?
Jesper nie odpowiada.
– Dlatego, że dał ci koronę?
– Tak.
– Ty