Chłopcy. Andrzej Saramonowicz
ci się nie stało, skarbie!
Mówiła wolno, starając się, by każde słowo zabrzmiało wyraźnie. Typowa przypadłość ludzi, którzy ukrywają przed światem, że są nieustannie pijani. Ten sposób mówienia wszedł Ninie w krew do tego stopnia, że robiła tak nawet wówczas, gdy – jak teraz właśnie – ściskała opróżnioną do połowy flaszkę. Najwyraźniej nie łączyła jej z wstydliwym problemem alkoholizmu, a dysfunkcję aparatu mowy tak.
– Nie, nic mi nie jest – usiłowałem nadać swojemu głosowi jak najbardziej przezroczysty ton. – Ciężki był dyżur. Zwłaszcza ostatni zabieg.
Miałem jeszcze nadzieję, że jakimś cudem zostawi mnie w spokoju.
Stary, a głupi.
Postawiła butelkę na schodach, dźwignęła się chwiejnie i przywarła do mnie na odległość tuszu do rzęs.
– Ciężki był dyżur, powiadasz? Zatem przyda ci się odrobina relaksu – wyszeptała.
Jej oddech. Stanowczo za dużo wypiła.
– To chyba nie najlepszy pomysł – odsunąłem się.
– Pozwól, że się z tobą nie zgodzę, skarbie – zrobiła krok w przód i złapała mnie za pośladki. – Zwłaszcza że jestem wilgotna jak jesienna Polska.
Żenujący uśmiech. Czy my, kurwa, gramy w reklamie sosów do warzyw? Szarpnąłem się.
– Zabierz ten palec, Nina!
Popatrzyła na mnie zdziwiona.
– Nie podoba ci się?
– Oczywiście, że nie! Czyżby tradycyjny podział prostackich rytuałów między płciami już nie obowiązywał? Co się z wami dzieje, kobiety?
– Kobiety?! Jakie kobiety?! Nie jestem na tyle nawalona, żebyś mnie widział, kurwa, w mnogiej! – żachnęła się.
– To był zwrot retoryczny, kochanie.
– W dupie mam zwroty retoryczne!
– Ja też! I dlatego nie ma w niej już miejsca dla twoich palców!
– Od kiedy? – zamrugała zaskoczona, zdejmując dłonie z mojego tyłka.
– Proszę cię, Nina, nie rozmawiajmy w ten sposób! Szalenie cieszę się, że wpadłaś, naprawdę! I doskonale rozumiem, co tobą targa! Pustka! Ten stan i mnie nie jest obcy! A kiedy mnie dopada, również szukam bratniej duszy!
Odsunęła się o pół kroku i spojrzała na mnie uważnie. Była najwyraźniej zdezorientowana, co natychmiast należało wykorzystać.
– Więc wejdź, skoro już przyszłaś, bo gość-w-dom-Bóg-w-dom i totus-tuus! Pomożesz mi porządkować pliki muzyczne, a ja się z tobą napiję! Wszak źle jest się upierdalać samotnie, twarzą twarz wobec kosmosu! – uśmiechałem się słodko, usiłując wyobrazić sobie minę Iskarioty w chwili, gdy zapewniał Jezusa o dozgonnej wierności. – Albo wiesz co? Film sobie może jakiś ściągniemy, hę? Albo pogadamy o Szymborskiej? Naprawdę, Nina, palec w dupie nie jest jedynym rozwiązaniem na bolączki świata…
Ten wzrok. Bezcenne. Totalne zdumienie połączone z narastającą pewnością, że robię ją w szarą strefę. Jeśli teraz nie pójdzie wkurwiona precz, to nie znam się na kobietach.
– Nie myśl, bastardzie, że uda ci się zagadać problem! – w oczach Niny Broszkiewicz na moment zamajaczyła zadziwiająca trzeźwość. – Wczoraj mnie nie zerżnąłeś do końca, więc musisz to zrobić teraz i żadna, kurwa, Szymborska cię z tego nie zwolni!
4.
Co najbardziej lubię w kobiecie?
Być.
Paweł się upiera, że on to powiedział pierwszy, ale się myli. Pamiętam doskonale. Siedzieliśmy na murku przed warzywniakiem. Zawsze po piłce tam siadaliśmy na oranżadę. Albo kapustę kiszoną, trzydzieści deka na ryj. W brązowym papierze, bo nikomu nie śniły się jeszcze zasrane torebki z folii. I wtedy zapytał: co najbardziej lubisz w kobiecie? A ja palnąłem bez zastanowienia: być. I ryknęliśmy śmiechem, choć żaden z nas nie wiedział jeszcze, jak to jest być w kobiecie, i minęło sporo oranżad, zanim się w końcu dowiedzieliśmy.
A innym razem, pamiętam, był straszny upał. Leżeliśmy na tym murku bez koszulek. Wcześniej graliśmy przez trzy godziny, więc byliśmy dokumentnie mokrzy od potu. Na trawie obok walały się porzucone butelki po oranżadzie. I przechodziła kobieta z małym dzieckiem w wózku, które zapytało: „Mamo, czy to są pijacy?”. A ona na to: „Jeszcze nie, kochanie, jeszcze nie”.
Za to Paweł powiedział na tym murku coś innego. Była noc, więc warzywniak zamknięty, ale chuj z tym, zwłaszcza że luty i mróz, trudno tęsknić za oranżadą z kapustą. Piliśmy wódkę.
„W każde gówno można wejść, o ile stać cię na nowe buty”. Tak powiedział. W nocy po pogrzebie mojego ojca. Wcześniej przedarliśmy się na cmentarz przez mur. Było bezchmurnie, księżyc odbijał się w zmrożonych soplach, śnieg iskrzył pod stopami, a świeży grób ojca ciągle parował od zamarzających kwiatów. „Zniszczyłeś mi dzieciństwo, skurwysynu! – krzyczałem, czując, jak łzy zamarzają mi wewnątrz nosa. – Żebrałem o twoją uwagę, której mi nigdy nie dałeś! Tak mocno cię kochałem, że byłem gotów znieść każde upokorzenie, bylebyś tylko mnie pochwalił! A ty miałeś mnie wiecznie w dupie, zajęty tylko sobą! Żebyś zdechł, tato, dlaczego mi umarłeś…?!”
Nie pamiętam, kiedy i jak Paweł wyprowadził mnie z cmentarza. Ocknąłem się dopiero przed warzywniakiem, kiedy podawał mi flaszkę, mówiąc: „W każde gówno można wejść, o ile stać cię na nowe buty”. Nie wiem, co miał na myśli. Ale wiem, że to jedna z tych chwil, które się pamięta.
Po paru dniach przyniósł list. Było mu głupio, że go otworzył, ale tłumaczył, że był zaadresowany do niego. Napisał go mój ojciec do mnie. Przepraszał za ból i cierpienie, jakie mi zadał. Zapewniał, że zawsze mnie kochał i że będzie kochał nawet po śmierci. Wyglądało, jakby wysłał go już zza grobu, ale musiał go, skurczybyk, przygotować wcześniej. „Ten twój stary nie był taki zły” – bąknął Paweł, wręczając mi kopertę, a ja wzruszyłem ramionami, bo co to za wyznanie, skoro nie miał nawet odwagi, by je wysłać do mnie. Potem już nigdy więcej o tym nie gadaliśmy.
– Możesz wreszcie skończyć?!
Kurwa, znowu się zamyśliłem.
– Słucham?
– Pytam, czy mógłbyś wreszcie mieć wytrysk? – patrzyła na mnie z góry, wyraźnie zdegustowana.
Naprawdę trudno im dogodzić. Przez pierwsze pół życia opierdalają cię, że kończysz za szybko, a przez drugie pół, że się guzdrzesz.
– Oczywiście, że mógłbym mieć! – uniosłem się honorem.
– To miej! Obiecałeś burzę z piorunami, a dmuchasz jak zefir.
Przyznaję, że tym mnie wkurwiła.
– Odwróć się.
Tyłek Niny Broszkiewicz to jest prawdziwa magia i świat Walta Disneya. Naprawdę. Kiedy tylko uniesie biodra i wygnie plecy w łuk, jej bajeczny tyłek od razu zaczyna do ciebie mrugać niczym zapraszający do zabawy jelonek Bambi. Wystarczy wtedy chwycić ją mocno w talii, a już krew zaczyna w tobie pulsować równie mocno, jak przed wiekami.
Ale nie tym razem. Mimo że uderzałem w jej biodra niczym szalona perkusja w zespole thrashmetalowym, zbawiciel się nie pojawiał.
Nina jęczała, jakby ją ze skóry obdzierali. Wiem, chciała pomóc. Kobieta z jej doświadczeniem doskonale zdaje sobie sprawę, że udawany orgazm jest najlepszym przyjacielem penisa z tętnem sto osiemdziesiąt plus. Ale teraz te jej wycia mnie tylko irytowały. Zwłaszcza kiedy sobie przypomniałem, że chciałem w