Zła krew. Maria Jaszczurowska
wiarygodnej powtarzalności wyników badań tej samej próbki.
Zaleconą minimalną ilość krwi trzeba było rozcieńczać roztworem soli fizjologicznej, by nabrała odrobinę objętości. Takie działania znacznie komplikowały coś, co w założeniu miało być rutynową biochemią.
Na domiar złego do wkładu trafiały nie tylko krew i roztwór. Reakcje, jakie powinny zachodzić, kiedy krew docierała do miniaturowych zbiorniczków, wymagały obecności substancji zwanych reagentami. Należało zaprojektować dla nich oddzielne komory.
Wszystkie te płyny musiały przemieszczać się we wkładzie w ściśle ustalonej kolejności, więc zainstalowano w nim małe zawory, które miały się zamykać i otwierać w określonym czasie. Ed i jego inżynierowie pracowali nad projektem i mechanizmem otwierania zaworów, a także dostosowywali prędkość, z jaką poszczególne substancje miałyby przepływać przez wkład.
Należało też zapobiec przeciekaniu i mieszaniu się płynów. Naukowcy próbowali nadać kanalikom taki kształt, długość i kierunek, by zminimalizować możliwość zanieczyszczenia. Przeprowadzili mnóstwo testów z użyciem barwników spożywczych, żeby sprawdzić, gdzie przemieszczają się poszczególne kolory i w którym miejscu dochodzi do zanieczyszczenia.
Zespół technologiczny głowił się więc nad niezwykle skomplikowanym układem wzajemnych połączeń, w dodatku ścieśnionym na wyjątkowo małej powierzchni. Jeden z inżynierów Eda porównał ten system do splecionej sieci gumek recepturek. Kiedy szarpniesz za jedną, z pewnością rozciągnie się też kilka innych.
Produkcja jednego wkładu kosztowała ponad dwieście dolarów, a każdy nadawał się tylko do jednorazowego użytku. Tygodniowo testowano ich kilkaset. Elizabeth kupiła za dwa miliony dolarów automatyczną linię do pakowania, w nadziei, że pewnego dnia zaczną sprzedawać i wysyłać gotowe wkłady, ale ten dzień wydawał się odległy. Pierwsze sześć milionów od inwestorów zdążyło się już rozejść[1], na szczęście Theranos pozyskał kolejne dziewięć milionów w ramach drugiej rundy finansowania projektu. Trzeba było jakoś zapełnić kiesę.
Pracami chemicznymi zajmowała się osobna grupa biochemików. Z ludźmi Eda układało im się, delikatnie mówiąc, różnie. Obaj kierownicy podlegali bezpośrednio Elizabeth i niespecjalnie zachęcano ich, by porozumiewali się między sobą. Szefowa ograniczała pracownikom dostęp do informacji, tylko ona orientowała się zatem, na jakim etapie znajdują się badania nad rozwojem systemu. Dlatego Ed nie wiedział, czy problemy, z którymi borykał się jego zespół, wynikają z fizyki mikroprzepływów, za którą odpowiadał on, czy z chemii, z którą nie miał nic wspólnego. Wiedział jedno: gdyby Elizabeth pozwoliła im używać większych próbek krwi, mieliby większe szanse powodzenia. O tym szefowa nie chciała jednak słyszeć.
Któregoś wieczoru Ed pracował do późna. Nagle pojawiła się Elizabeth. Frustrowało ją tempo, w jakim posuwały się prace, i chciała, żeby dział inżynierii pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, byle tylko przyspieszyć. Zdaniem Eda to był zły pomysł. Jego zespół i tak zostawał już po godzinach.
Zauważył też, że rotacja osób zatrudnionych w firmie jest spora, ponadto nie ogranicza się do szeregowych pracowników. Kierownicy najwyraźniej też nie wytrzymywali długo na zajmowanych stanowiskach. Henry Mosley, dyrektor do spraw finansowych, pewnego dnia po prostu zniknął. W biurze krążyły plotki, że przyłapano go na sprzeniewierzaniu funduszy. Nikt nie wiedział, ile prawdy kryje się w tych pogłoskach, bo odejście Mosleya, podobnie jak pozostałych, nie zostało wyjaśnione ani nawet oficjalnie ogłoszone. To wszystko wprowadzało nerwową atmosferę: okazało się, że kolega zza biurka obok dzisiaj może tu być, a następnego dnia zniknie, w dodatku nikt nie będzie wiedział dlaczego.
Ed usiłował odrzucić propozycję szefowej. Wyjaśnił, że nawet gdyby wprowadził pracę na trzy zmiany, inżynierowie i tak szybko by się wypalili.
– Nie interesuje mnie to. Ludzi można wymienić – odparła Elizabeth. – Liczy się tylko firma.
Ed uznał, że na pewno nie chciała, by zabrzmiało to aż tak bezdusznie.
Elizabeth widziała tylko ostateczny cel; nie zdawała sobie sprawy z praktycznych konsekwencji swoich decyzji. Ed zauważył na jej biurku wycinek z gazety poświęcony Theranosowi[2]. Na temat firmy wypowiadał się Channing Robertson – profesor z Uniwersytetu Stanforda zasiadający w zarządzie spółki.
Cytat brzmiał: „Zaczynasz rozumieć, że oto patrzysz w oczy drugiemu Billowi Gatesowi albo Steve’owi Jobsowi”.
Wysoko ustawiła sobie poprzeczkę, pomyślał Ed. W sumie, jeśli ktokolwiek miałby odnieść taki sukces, to może właśnie ona. Ed nigdy wcześniej nie spotkał kogoś tak zdeterminowanego i zmotywowanego. Elizabeth spała po cztery godziny na dobę, a w ciągu dnia ratowała się zastrzykami kofeiny w postaci ziarenek kawy w czekoladzie. Próbował ją nakłonić, by więcej spała i prowadziła zdrowszy tryb życia, ale nie chciała go słuchać.
Choć Elizabeth była uparta jak osioł, Ed wiedział, że z pewnością posłucha jednego człowieka: tajemniczego mężczyzny o imieniu Sunny. Kilka razy wspomniała o nim w rozmowie, więc Ed zdążył zapamiętać podstawowe informacje na temat faceta: Pakistańczyk, starszy od niej. Podobno byli parą. Z tego, co mówiła, Sunny dorobił się fortuny na sprzedaży internetowej spółki, którą pomógł założyć pod koniec lat dziewięćdziesiątych.
Sunny nie pojawiał się w biurze Theranosa osobiście, ale dzielił życie z Elizabeth. Podczas przyjęcia świątecznego w restauracji w Palo Alto w 2006 roku szefowa za dużo wypiła i nie dotarłaby sama do domu, więc zadzwoniła po Sunny’ego i poprosiła, by po nią przyjechał. Przy tej okazji Ed dowiedział się, że para mieszka razem w apartamencie kilka bloków od restauracji.
Sunny nie był jedynym starszym mężczyzną, który udzielał Elizabeth rad. W każdą niedzielę spotykała się na brunch z Donem Lucasem; odwiedzała go też w jego domu w Atherton, zamożnym miasteczku na północ od Palo Alto. Larry Ellison, którego poznała przez Lucasa, również miał na nią spory wpływ. Lucas i Ellison wspólnie zainwestowali pieniądze w Theranosa w drugiej rundzie finansowania[3]. W żargonie Doliny Krzemowej rundę taką nazywa się „Serią B”. Ellison czasami zajeżdżał do firmy swoim czerwonym porsche, by sprawdzić, jak się miewa jego inwestycja. Elizabeth często zaczynała zdanie od: „Larry twierdzi, że…”.
Ellison może i był jednym z najbogatszych ludzi na świecie – jego majątek szacowano na jakieś dwadzieścia pięć miliardów dolarów – ale niekoniecznie najlepszym wzorem do naśladowania. W czasach, kiedy światło dzienne ujrzał Oracle, znacząco zawyżył możliwości swojego oprogramowania bazodanowego i wypuszczał na rynek złe wersje, w których aż roiło się od błędów[4]. Z urządzeniem medycznym nie można sobie pozwolić na coś takiego.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu Elizabeth kierowała się własnym podejściem do zarządzania Theranosem, a w jakim powtarzała słowa Ellisona, Lucasa czy Sunny’ego, ale jedno nie ulegało wątpliwości: obraziła się, kiedy Ed oznajmił, że jego dział nie będzie pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Od tamtej pory ich relacje znacznie się ochłodziły.
Wkrótce Ed dostrzegł, że Elizabeth zatrudnia nowych inżynierów, którzy już mu nie podlegają. Tworzyli odrębną grupę. Rywalizowali z nim. Zaświtała mu myśl, że Elizabeth w jakiś sposób nastawia przeciwko sobie dwa zespoły inżynierów i szczuje je na siebie nawzajem w swoistym firmowym wyścigu szczurów.
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo doszło mu następne zmartwienie: Elizabeth przekonała firmę Pfizer, by przetestowała system Theranosa w projekcie pilotażowym w Tennessee. Zgodnie z umową urządzenia Theranos 1.0 miały być umieszczone w domach pacjentów, którzy codziennie badaliby sobie nimi krew. Wyniki miały być przekazywane bezprzewodowo do biura Theranosa w Kalifornii, a tam analizowane